Całe życie poświęciliśmy dzieciom. Nie dla siebie, nie dla sukcesu, tylko dla nich – naszych ukochanych trójki, których pielęgnowaliśmy, chroniliśmy, oddając wszystko, co mieliśmy. I kto by pomyślał, iż na końcu tej drogi, gdy zdrowie już nie to, siły nie te, zostanie tylko ból i pustka, a nie wdzięczność i troska.
Z Jakubem znaliśmy się od dziecka – mieszkaliśmy w jednym podwórku w Krakowie, chodziliśmy do tej samej klasy. A gdy skończyłam osiemnaście lat, wzięliśmy ślub. Wesele było skromne, ledwo starczyło na obiad i muzykę. Kilka miesięcy później okazało się, iż jestem w ciąży. Wtedy Jakub rzucił studia, by pracować na dwóch etatach – tylko żeby utrzymać rodzinę.
Żyliśmy biednie. Czasem przez trzy dni jedliśmy tylko ziemniaki, ale nigdy nie narzekaliśmy. Wiedzieliśmy, po co to wszystko. Marzyliśmy, by nasze dzieci nie znały takiej biedy, jaką my przeżywaliśmy. Gdy sytuacja się trochę ustabilizowała, znów zaszłam w ciążę. Bałam się, ale z Jakubem nie mieliśmy wątpliwości – wychowamy je. To przecież nasze dziecko.
Wtedy nie mieliśmy żadnej pomocy. Nikt nie przyjeżdżał, by posiedzieć z maluchami. Moja mama odeszła wcześnie, a teściowa mieszkała na drugim końcu Polski i była zbyt zajęta sobą. Ja ciągle krzątałam się między kuchnią a pokojem dziecięcym, a Jakub wracał późno, z zapadniętymi oczami i spękanymi od mrozu dłońmi.
Gdy miałam trzydzieści lat, urodziłam trzecie. Ciężko? Tak. Ale nigdy nie liczyliśmy na łatwiznę. Życie nas nie rozpieszczało. Szliśmy naprzód, krok za krokiem. Przez kredyty, harówkę, w końcu kupiliśmy dwójce starszych mieszkania w Warszawie. Ile bezsennych nocy to kosztowało – tylko Bóg wie. A najmłodszą, Zosię, wysłaliśmy na studia za granicę – marzyła o medycynie. Wzięliśmy kolejną pożyczkę i powiedzieliśmy sobie: „Damy radę”.
Lata mijały jak w przyspieszeniu. Dzieci dorosły, rozjechały się. Mają swoje życie. A dla nas nadeszła starość. Nie powoli i spokojnie, ale nagle – wraz z diagnozą Jakuba. Słabł z dnia na dzień. Zostałam sama, by się nim opiekować. Żadnych telefonów, żadnych wizyt.
Najstarsza, Kinga, gdy zadzwoniłam z prośbą o pomoc, odparła zirytowana:
– Mam swoje dzieci, swoje sprawy. Nie mogę.
A znajomi mówili, iż widzieli ją w kawiarni z koleżankami.
Syn, Paweł, tłumaczył się pracą, choć tego samego dnia wrzucił zdjęcia z wakacji w Egipcie.
A Zosia – ta, dla której sprzedaliśmy niemal wszystko, by skończyła studia w Wiedniu – odpisała, iż nie może przyjechać, bo sesja. I tyle.
Nocami siedziałam przy łóżku Jakuba, poiłam go łyżeczką, mierzyłam gorączkę, trzymałam za rękę, gdy bolało. Nie czekałam na cuda – chciałam tylko, by czuł, iż jest ktoś, komu wciąż na nim zależy. Bo dla mnie zawsze będzie ważny.
I właśnie wtedy zrozumiałam – zostaliśmy zupełnie sami. Bez wsparcia, bez ciepła, choćby bez zwykłego zainteresowania. Tak, zrobiliśmy dla nich wszystko. Głodowaliśmy, by oni mieli co jeść. Nie kupowaliśmy sobie nowych rzeczy, by oni mieli lepsze. Nie odpoczywaliśmy – żeby mogli pojechać nad morze.
A teraz jesteśmy tylko ciężarem. I wiecie, co boli najbardziej? Nie choćby to zdradzieckie odsunięcie. Najgorsze jest poczucie, iż zostaliśmy wymazani. Że byliśmy potrzebni, dopóki byliśmy użyteczni. A teraz? Po prostu przeszkadzamy. Oni są młodzi, mają życie przed sobą. A my – z przeszłością, która nikogo już nie obchodzi.
Czasem słyszę, jak sąsiedzi śmieją się w klatce schodowej – przyjechali wnukowie. Czasem widzę, jak koleżanka idzie do parku, trzymając córkę za rękę. I zaciskam się w środku. Nam to nie jest pisane. Dla naszych dzieci jesteśmy tylko historią.
Teraz już nie dzwonię. Nie przypominam im o sobie. Mieszkamy z Jakubem w małym, ale czystym mieszkaniu w Łodzi. Gotuję mu kaszę, puszczam stare filmy, czuwam przy nim, gdy zasypia. I każdego wieczora proszę niebo tylko o jedno – żeby nie cierpiał. Żeby odszedł lekko. Bo na więcej bólu nie zasłużył.
A dzieci? Cóż, pewnie mają się dobrze. W końcu dla tego się staraliśmy. Tylko dlaczego ta „pomyślność” tak piecze? Dlaczego w środku jest tak pusto i zimno?
Głodowaliśmy dla ich szczęścia. A teraz połykamy łzy w ciszy.