„Taka synowa to skarb!”
Halina równo rozprowadziła kruche ciasto w formie do pieczenia. Jej syn Krzysztof z synową Anią mieli przyjechać za kilka godzin. Ciszę przerwał ostry, natarczywy dźwięk telefonu. Halina otarła ręce w fartuch i odebrała.
— Halo?
— Dzień dobry — rozległ się w słuchawce nieznany kobiecy głos. — Czy to Halina Janowska?
— Tak, słucham — odparła Halina, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Wanda Nowak. Byłam teściową Ani. Waszej synowej.
Halina w milczeniu przysunęła kuchenny stołek i usiadła. „Była teściowa?” Myśli pognały do Ani, do jej rzadkich, ale gorzkich wspomnień o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — powiedziała Halina spokojnie. — W czym mogę pomóc, Wando?
Ton kobiety po drugiej stronie nagle zrzucił maskę uprzejmości. Stał się kolący, uszczypliwy, pełen złej ciekawości.
— No tak, pomyślałam, iż się dowiem, jak tam nasza Ania u was? Jak się zachowuje? Pewnie już macie jej dosyć! Albo jeszcze nie? Ale uwierzcie mi — pożałujecie! Oj, jak pożałujecie, iż wzięliście tę leniwą do rodziny!
— Wando, nie rozumiem. Ania jest wspaniałą dziewczyną. Dlaczego mielibyśmy żałować?
— Wspaniałą?! — pisnęła Wanda. — Przecież to leń! Ja podłogi myję codziennie, jak należy! A ona? Raz na tydzień — i to z musu! A firanki! Kiedy wy ostatnio pierliście firanki? Hę? Ja — raz w miesiącu, jak nakazuje tradycja! A ona? Raz na rok, jeżeli w ogóle! Kurz się kisi latami! A gotowanie… Karmiła mojego biednego syna jakąś trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, jeść się nie dało! On choćby dostał wrzodów przez nią!
— Wando, w ich mieszkaniu jest czysto. Nienagannie. A gotuje Ania wyśmienicie. Ja sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona jest zdolną uczennicą. Nie mamy do niej pretensji. A wrzody to twój syn miał pewnie od nadmiaru alkoholu!
— O, nie macie pretensji?! — wrzasnęła Wanda, nie słuchając. — A jak ona traktowała męża?! Mój syn wracał zmęczony… no, wypił sobie trochę dla relaksu, jak każdy prawdziwy facet! A ona? Zamiast nalać kieliszek, ułożyć go spać, okazać trochę opieki — to wrzeszczała na niego! Awantury urządzała! Prawdziwa jędza bez serca!
Halina zamknęła oczy. Wiedziała od Ani, iż jej „trochę pijany” były mąż potrafił wrócić o świcie, rozwalić mieszkanie, krzyczeć i obrażać. I znała swojego Krzysztofa — odpowiedzialnego, który nie tykał alkoholu. Nie znosił go. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Krzysztof — powiedziała Halina wyraźnie, akcentując każde słowo — nie wraca pijany do domu. Nigdy. Szanuje swoją żonę i swój dom. Ania nie ma powodu na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.
W słuchawce zapadła ciężka cisza. Jakby Wanda zbierała siły na nowy atak. Gdy wreszcie odezwała się ponownie, jej głos był pełen złości i syczenia:
— Szczęśliwi? Cha! A w ogóle wiecie, iż ona jest z domu dziecka? Myśmy ją przygarnęli, choć wiadomo, co się w takich miejscach wyprawia. Nic dziwnego, iż jest bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczycie, miną lata, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumiecie, kogo do domu wzięliście!
— Wando — odpowiedziała Halina głośno i wyraźnie, jakby stała przed nią twarzą w twarz — mylisz się we wszystkim. U nas w rodzinie jest spokój, porządek i miłość. Kocham Anię. Ona szanuje mnie i nazywa mamą. Oczywiście wiemy, iż Ania wychowała się w domu dziecka, ale to nie jej wina. Przeciwnie — starałam się dać jej trochę ciepła i matczynej miłości.
Jest dobrą, wrażliwą dziewczyną. A co do wnuków… Spóźniłaś się ze swoimi „proroctwami”. Ania i Krzysztof spodziewają się dziecka. Wkrótce. Więc twoje obawy są bezpodstawne.
Cisza. Potem urywany, chrapliwy oddech. I… nagle — łkanie. Złość zamieniła się w płacz, niezgrabny, rozdzierający.
— Dziecko? — zachrypiała Wanda, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? A może wcale nie od waszego syna, co?
O, Boże… A mój… mój syn…
Płacz się wzmógł.
— To ruina! Pije, pracę zmienia jak rękawiczki… Żyje byle jak… A ja tak bardzo chcę wnuków! Choć jednego!
Halina słuchała tej spowiedzi w milczeniu. Żal ścisnął jej serce. Ale nie do tej kobiety — do Ani, która przetrwała lata w takim piekle.
— Wando… — zaczęła, ale tamta przerwała jej, głos stał się natrętny, niemal błagalny:
— Słuchajcie… A jeżeli im z tym waszym Krzysztofem nie wyjdzie? Rozwiodą się? Co? Tak bywa! Wtedy… dzwońcie od razu! Koniecznie! Powiem synowi… może się ogarnie!
Skoro teraz, jak mówicie, jest taka dobra? Gotuje, sprząta. Może wróci do nas? Tylko mi powiedzcie, jak coś! Proszę! Przecież nie ma gdzie iść, a nas już zna…
Oto sedno. Nie żal. Nie poczucie winy. Tylko desperacja kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważała za śmieć, w innych rękach stało się skarbem. I dzika, samolubna nadzieja, żeby ten skarb odebrać — dla swojego niedorajdy syna. Wykorzystać Anię znowu. Jako służącą. Jako inkubator do upragnionych wnuków.
— Taka synowa jak Ania jest nam potrzebna sama. Nie dzwoń więcej. Nigdy.
Nie czekała na odpowiedź. Rozłączyła się. Zablokowała numer.
W gardle stała jej grudka — od złości, od żalu za przeszłością Ani, od ohydy tych słów. Ale najmocniejsze było poczucie… bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwa jej gniazda, Krzysztofa i tej delikatnej, a jednak silnej Ani, którą przygarnęła jak córkę, a ona odpłaciła jej miłością i zaufaniem.
Podeszła do stołu, przykryła formę z ciastem czystą ściereczką. Za chwilę będzie tu gwarno, pachnąć świeżym ciastem, słychać będzie śmiech i spokojne, szczęZa chwilę drzwi otworzyły się, wpadł Krzysztof z torbami zakupów, a za nim Ania, już z wyraźnie zaokrąglonym brzuszkiem, i dom wypełnił się ich śmiechem, ciepłem i tym szczególnym uczuciem, iż wszystko jest tak, jak powinno być.