Gdy Wojciech jechał tego dnia do szpitala, serce waliło mu jak młot. W dłoniach ściskał baloniki z napisem „Witajcie w domu”, a na tylnym siedzeniu leżał miękki kocyk, w który zamierzał zawinąć córeczki, by bezpiecznie przewieźć je do auta. Jego żona, Kinga, dzielnie zniosła całą ciążę, i teraz, po miesiącach oczekiwań i niepewności, miał wreszcie nadejść ten moment – początek ich nowego życia we czwórkę.
Ale wszystko zawaliło się w jednej chwili.
Gdy wszedł na salę, dwie noworodki delikatnie kołysała pielęgniarka, a Kingi nigdzie nie było. Ani śladu. Ani torebki, ani telefonu. Tylko kartka niedbale rzucona na nocnej szafce:
„Przepraszam. Zajmij się nimi. Zapytaj swojej matki, dlaczego mi to zrobiła.”
Świat Wojciecha wywrócił się do góry nogami. Machinalnie wziął córeczki na ręce – malutkie, bezbronne, z zapachem mleka i czegoś nieopisanie swojskiego. Nie wiedział, co robić, nie miał pojęcia, co powiedzieć. Stał jak słup soli, a w środku krzyczał.
Kinga odeszła.
Rzucił się do personelu, domagał się wyjaśnień. Lekarze tylko wzruszali ramionami – podobno wyszła sama, rano, mówiąc, iż wszystko uzgodniła z mężem. Nikt niczego nie podejrzewał.
Wojciech zawiózł dziewczynki do domu, do ich nowego pokoju, pachnącego wanilią i świeżością, ale to wcale nie uśmierzyło bólu.
Pod drzwiami czekała na niego matka – Elżbieta Kazimierzowa, z uśmiechem i zapiekanką w dłoniach.
— No i moje wnuczki przyjechały! — zawołała radośnie. — Jak Kingunia?
Wojciech podał jej kartkę. Kobieta zbladła jak ściana.
— Co ty zrobiłaś? — wysyczał przez zęby.
Matka próbowała się tłumaczyć. Że to nic takiego, tylko chciała porozmawiać, przestrzec Kingę, by była dobrą żoną. I tak dalej, i tym podobne. Chciała przecież tylko „uchronić syna przed nieszczęściem”.
Tego wieczoru Wojciech wyrzucił matkę za drzwi. Nie krzyczał. Po prostu patrzył na córeczki i starał się nie oszaleć.
Nocami, kołysząc dziewczynki, wspominał, jak Kinga marzyła o macierzyństwie, jak rozważała imiona – Zosia i Hania – jak głaskała brzuch, myśląc, iż on śpi.
Przeglądając jej rzeczy, znalazł jeszcze jedną kartkę – list. Napisany przez Kingę, adresowany… do jego matki.
„Nigdy mnie nie zaakceptujecie. Nie wiem, co jeszcze zrobić, by dla was „wystarczyć”. jeżeli tak bardzo chcecie, żebym zniknęła – zniknę. Ale niech twój syn wie: odeszłam, bo zabrałaś mi wiarę w siebie. Po prostu nie daję już rady…”
Wojciech przeczytał list kilka razy. Potem wszedł do pokoju dziewczynek, usiadł na skraju łóżeczka i rozpłakał się. Cicho. Bez słów. Z bezsilności.
Zaczął szukać. Skontaktował się ze znajomymi, dzwonił do przyjaciółek Kingi. Odpowiedzi były takie same: „Czuła się w waszym domu obco”. „Mówiła, iż kochasz matkę bardziej niż ją”. „Bała się zostać sama – ale jeszcze bardziej bała się zostać przy tobie”.
Miesiące mijały. Wojciech uczył się być ojcem. Zmieniał pieluchy, przygotowywał mleko, zasypiał w ubraniu, czasem choćby z butelką w dłoni. I cały czas czekał.
Aż pewnego dnia, w pierwsze urodziny córeczek, ktoś zapukał do drzwi.
Na progu stała Kinga. Ta sama. Wypoczęta, szczuplejsza, ale z tym samym spojrzeniem pełnym bólu i żalu. W rękach trzymała małą paczuszkę z zabawkami.
— Przepraszam… — szepnęła.
Wojciech nic nie odpowiedział. Po prostu podszedł i objął ją. Mocno. Nie jak obrażony mąż, ale jak człowiek, któremu brakowało połowy serca.
Później, siedząc w pokoju dzieci, Kinga wyznała: miała ciężką depresję poporodową. A ostre słowa teściowej dobiły ją zupełnie. Przeszła terapię, mieszkała u przyjaciółki w sąsiednim mieście, cały czas pisząc listy, których nigdy nie wysłała.
— Nie chciałam odejść — łkała, tuląc się do podłogi. — Tylko nie wiedziałam, jak zostać.
Wojciech wziął ją za rękę:
— Teraz zrobimy to inaczej. Razem.
I zaczęli od nowa. Od nocnych karmień, pierwszych zębów i gaworzenia. Bez Elżbiety Kazimierzowej. Ta jeszcze próbowała wrócić, błagała o wybaczenie. Ale Wojciech nie pozwolił już nikomu niszczyć jego domu.
Rodzina przetrwała. Rany się zabliźniły. A może miłość nie polega na byciu idealnymi rodzicami czy doskonałym małżeństwem. Tylko na tym, kto został, gdy wszystko się zawaliło. Na tych, którzy wrócili. Na tych, którzy wybaczyli.