Pozbyłam się teściowej z domu i nie żałuję tego kroku.

newsempire24.com 2 dni temu

Cześć. Nazywam się Kamila, mam trzydzieści lat i mieszkam w Krakowie. Chcę wam opowiedzieć historię, która do dziś ściska mi serce, ale nie żałuję ani przez chwilę tego, co zrobiłam.

Pół roku temu urodziłam bliźniaki – piękne, wymarzone, długo wyczekiwane dzieci. Córkę nazwaliśmy Zosia, a syna Marek. To był prawdziwy cud dla mnie i mojego męża. Długo walczyliśmy o rodzicielstwo, leczylismy się, wierzyliśmy, a gdy na USG usłyszeliśmy: „Będzie dwoje” – płakałam ze szczęścia.

Niestety, nie wszyscy podzielali naszą radość. Od początku w tym szczęściu tkwiła jak drzazga moja teściowa – Wanda Bogumiła. Kobieta z życiowym doświadczeniem, matka mojego męża, babcia naszych dzieci… A jednak to, co robiła, można było nazwać tylko absurdem.

– W naszej rodzinie nigdy nie było bliźniaków – mówiła podejrzliwie. – I spójrz na tę dziewczynkę, wcale nie przypomina naszego Jacka. Zresztą u nas zawsze rodziły się tylko chłopcy.

Pierwszy raz przemilczałam. Drugi raz zacisnęłam zęby. Za trzecim razem odparłam, iż widocznie los postanowił urozmaicić ich męską linię. Ale potem zaczęło się najgorsze.

Pewnego dnia szykowaliśmy się na spacer. Ja ubierałam Zosię, teściowa – Marka. Z grymasem odwróciła się do mnie i spokojnie, jakby mówiła o pogodzie, rzuciła:

– Patrzę i patrzę… U Marka tam wcale nie tak, jak u Jacka było. Bardzo się różni. Trochę to dziwne…

Zamarłam. Przez kilka sekund nie mogłam uwierzyć, iż dorosła kobieta mówi coś takiego. W głowie mi się zmąciło. Zamiast gniewu – dziki, nerwowy śmiech. Chwyciłam pieluchę i, nie wierząc własnym uszom, wyrzuciłam z siebie:

– No tak, u Jacka pewnie w dzieciństwie wyglądało to jak u dziewczynki.

Po tych słowach po raz pierwszy w życiu tak spokojnie i stanowczo kazałam jej się spakować. I powiedziałam:

– Dopóki nie przyniesiesz testu DNA, który potwierdzi, iż to dzieci twojego syna – możesz nie wracać.

Nie obchodziło mnie, gdzie go zrobi, za jakie pieniądze ani kto w ogóle da jej dostęp do próbek. Miałam to gdzieś. To była ostatnia kropla.

Mąż, nawiasem mówiąc, stanął po mojej stronie. On też był już na krawędzi – zmęczony ciągłymi docinkami matki, jej jadem, wiecznymi plotkami i podejrzeniami. Wiedział, iż to jego dzieci. Czekał na nie z takim samym wzruszeniem jak ja. I on też poczuł się obrażony.

Sumienie mnie nie gryzie. Nie wyrzuciłam staruszki na ulicę dla kaprysu. Broniłam swojej rodziny, swojego macierzyństwa, swoich dzieci. Kobieta, która pozwala sobie insynuować zdradę, zaglądać niemowlętom w pieluchy i na głos rozważać, „kogo przypominają”, nie ma miejsca w moim domu.

Może ktoś powie, iż to okrutne. Że tak nie można z osobami starszymi. Że to przecież babcia. Ale powiedzcie szczerze: czy babcia powinna mieć tu miejsce, skoro od pierwszych dni podważa ojcostwo i niszczy rodzinę od środka?

Ja wybieram spokój, ciszę i miłość w domu. Lepiej, żeby dzieci rosły bez takiej „babci”, niż z kimś, kto codziennie przy śniadaniu podaje wątpliwości zamiast mleka.

Więc tak – wyrzuciłam matkę męża za drzwi. I nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia.

Idź do oryginalnego materiału