Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć
Alicja nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Tomaszem mieli już siedmioletniego urwisa, Dominika, i wracać do nieprzespanych nocy, pieluch, kolki i dziecięcych histerii zupełnie jej się nie uśmiechało. Tym bardziej iż jej kariera w końcu nabrała tempa — pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, przyjemnie i… niespokrewnieniowo. Ale ciąża się zdarzyła. Niespodziewanie, w nieodpowiednim momencie, jak to zwykle bywa.
Tomasz jednak od razu oznajmił, iż chce dziewczynkę. „Może będzie miała lżejszy charakter”, mówił z uśmiechem. Alicja kiwała głową. W środku — złość, strach, irytacja. Ale gdy dziewczynka się urodziła — mala, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i noskiem jak guziczek — Alicja po raz pierwszy się zawahała. Coś ścisnęło jej serce. I wtedy, jakby w odpowiedzi na to przebłyskujące uczucie, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.
To nie było w jej życiowych planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Siłownia, firmowe imprezy, wakacje w Grecji z koleżankami, awans — a teraz to? Nie. Nie teraz. Nie z nią.
Tomasz wysłuchał — i poddał się. Wzruszył ramionami. Razem podjęli decyzję, o której głośno choćby między sobą nie rozmawiali. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.
W domu dziecka dziewczynkę z błękitnymi oczami przygarnęła Zofia Nowak. Pracowała tam od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych jeszcze przed rozpoczęciem życia, powinno otępić serce. Ale nie. Każde nowe „odrzucone” dziecko wbijało się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Zofia zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na pieszczoty. I Zofia nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
— Janek, nie mogę jej tam zostawić.
— Trzeba ją leczyć. Dasz radę?
— Dam radę. Jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.
Zostali jej rodzicami. Mieli już prawie sześćdziesiąt lat, zdrowie nie to co kiedyś, oszczędności niewielkie. Jan pracował od świtu do nocy na wsi. Zofia — z Nadią po szpitalach, badaniach, sanatoriach. Spali po trzy godziny. Jedli, co akurat mieli pod ręką. Ale jeden uśmiech Nadziei — a Jan odmładzał się o dwadzieścia lat.
Nadia rosła na dobroduszną, wrażliwą i pełną życia dziewczynę. Pomagała w gospodarstwie, ciągnęła do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść warzywa: „Babciu Marysiu, ja wezmę dwa ogórki, będzie ci lżej!” I szła dumnie z ciężkimi dla jej małych rączek ogórkami, jakby niosła królewskie berła.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Ludzie pomagali, jak mogli: złotówkami, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej — pokonała chorobę.
Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na studia, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekały na nią miłość i pierogi.
Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce tańczyło na gałęziach, ptaki śpiewały, ziemia pachniała budzącym się życiem. Myślała o nadchodzącym majowym weekendzie, o tym, jak wróci do rodziców, pomoże w polu, a wieczorem będzie siedzieć w altance z kubkiem ziół, słuchając, jak mama opowiada historie.
I nagle — uderzenie. W nogi Nadii wpadł pluszowy miś. Podniosła wzrok — na ławce siedziała kobieta i czteroletni chłopiec. Nadia podniosła zabawkę i powiedziała łagodnie:
— Chyba zgubiłeś misia.
— Nie potrzebuję go, on jest chory! Zaraz umrze! — krzyknął chłopiec ze złością i bezradnością.
— Nie zwracaj uwagi — powiedziała zmęczona kobieta. — Jest chory. Ma wrodzoną wadę serca. Rodzice… nie chcieli się nim zajmować. Musiałam go wziąć ja. To mój wnuk. Ale dla mnie to za dużo.
Nadia spojrzała na nią. Kobieta była zadbana, elegancka. Ale jej oczy… Puste. Zgaszone. Jakby żyła w nich zima, mimo iż na zewnątrz była wiosna. Coś w tym spojrzeniu poruszyło Nadię.
I zaczęła mówić. Opowiedziała, iż sama była taka. Że jej mama — ta prawdziwa — ją ocaliła. Że trzeba wierzyć. Że z miłością wszystko jest możliwe. Że oni wygrali — i ta kobieta też może.
Kobieta siedziała w milczeniu. Jej twarz bladła z każdą sekundą. Bo przed nią stała dziewczyna z jej rysami. Z jej oczami. Tymi samymi — błękitnymi. Z oczami, od których kiedyś się odwróciła.
To była ona. Jej córka. Nie mogło być inaczej.
— Nie może być… — szepnęła.
— Może — odparła Nadia z przekonaniem. — Najważniejsze, żeby wierzyć. Ja wierzę. Niech pani też wierzy.
Nadia odeszła. Promienna. Szczęśliwa. Pełna życia.
A Alicja została. Jak wryta. Oczy paliły się ogniem. Dusza rwała się w kawałki. Chciała krzyczeć, dogonić, przytulić, paść na kolana i błagać o przebaczenie. Ale… czy miała do tego prawo?
Nie. Odwróciła się wtedy. Ze strachu. Dla wygody. A potem jej życie się rozpadło. Tomasz zostawił ją dla innej. Syn wyrósł na człowieka zimnego i obojętnego, teraz wychowywała wnuka, którego choćby jego rodzice nie chcieli. Samotna. Bez pomocy. Bez miłości. Bez nadziei.
A teraz — wiosna. A w niej — dziewczyna, którą kiedyś odrzuciła. Obca, a jednak jej. Szczęśliwa. Ocalona — nie przez nią.
Alicja nie poszła za nią.
Bo wiedziała: miłość to nie prawo. To dar. Który kiedyś zlekceważyła.
I teraz została jej tylko cień. Cień córki. I własne, spóźnione, żałowanie.