**Przeznaczeniowe spotkanie**
Agnieszka wyszła za mąż za Krzysztofa zaraz po skończeniu uniwersytetu. Ich miłość była tak silna, iż zdawało się, iż cały świat istnieje tylko dla nich dwojga. Rodzice, widząc ich szczęście, pomogli młodej parze kupić przestronne dwupokojowe mieszkanie w Łodzi.
Jeden z pokoi z drżeniem serca urządzili na dziecięcy. Kupili dwa małe łóżeczka, już wyobrażając sobie, jak ich przyszły maluch będzie słodko spał w jednym z nich. Wybrali choćby imię dla pierworodnego — Wojtek. Z jakiegoś powodu Agnieszka i Krzysztof byli pewni, iż pierwsze będzie chłopcem. Na wypadek dziewczynki mieli w zanadrzu imię Zosia. Ale wszystkim znajomym opowiadali tylko o Wojtku, jakby dziewczynka była odległą możliwością.
Gdy dowiedziała się o tym babcia Agnieszki, Barbara, surowo zbeształa wnuczkę:
— Aneczko, nie wolno tak! Dawać imię przed czasem to zły znak! Imię nadaje się dopiero urodzonemu dziecku!
— Babciu, no co ty wierzysz w te zabobony? — machnęła ręką Agnieszka, śmiejąc się.
Lecz minęły trzy lata, a dziecięcy pokój pozostawał pusty, jakby przeklęty. Agnieszka nie mogła zajść w ciążę. Leki, lekarze, niekończące się badania — nic nie pomagało. Nadzieja topniała jak wiosenny śnieg, pozostawiając po sobie tylko chłód i pustkę.
Barbara, widząc cierpienie wnuczki, namówiła ją, by poszła do znachorki, cioci Jadzi. Agnieszka nie wierzyła w takie rzeczy, ale desperacja sprawiła, iż się zgodziła. «A nuż?» — przemknęło jej przez myśl.
Ciocia Jadzia, wysłuchawszy Agnieszki, spojrzała na nią głębokimi, niemal przerażającymi oczami i rzekła:
— Marzyliście z mężem o synu, daliście mu imię — Wojtek. Ale imię narodziło się przed dzieckiem. Ktoś to imię przejął. Teraz i wy, i ten, który je nosi, jesteście nieszczęśliwi. Uczyńcie to dziecko szczęśliwym — a szczęście zawita do was.
Agnieszka słuchała, a serce ściskało jej się w piersi. Dlaczegoś słowa staruszki brzmiały jak prawda.
— Ciociu Jadziu, co mam robić? — głos Agnieszki drżał.
— Sama zrozumiesz — odpowiedziała zagadkowo znachorka. — Zrozumiesz — a szczęście zagości w waszym domu.
Minął kolejny rok. Dzieci wciąż nie było. Agnieszka prawie zapomniała o słowach znachorki, ale iskra nadziei na cud tliła się w jej sercu. Krzysztof też nie tracił wiary, choć cień smutku coraz częściej pojawiał się w jego oczach.
Pewnego dnia Agnieszka załatwiała sprawy na drugim końcu miasta. Szła koło starego teatru lalek, gdy podjechał autobus z napisem „Dom Dziecka”. Wysiadały z niego maluchy, trzy-, czteroletnie, radośnie szczebioczące jak stado wróbli. Agnieszka zatrzymała się, urzeczona ich beztroskim śmiechem. Nagle rozległ się okrzyk wychowawczyni:
— Wojtu-ś!
Mały chłopiec, gonąc za uciekającą czapką, wybiegł na jezdnię. Agnieszka, stojąca najbliżej, rzuciła się ku niemu, chwyciła go za rękę i przytuliła, czując, jak serce wali jej jak oszalałe.
— Wojtek! — wyszeptała, sama nie rozumiejąc, dlaczego nazwała go po imieniu.
— Mamo — cicho powiedział chłopczyk, obejmując jej szyję drobnymi rączkami.
Podbiegła wychowawczyni:
— Dziękuję pani ogromnie!
Próbowała odebrać chłopca, ale ten wczepił się w Agnieszkę, nie chcąc puścić.
— Wojtek, chodźmy na przedstawienie! — łagodnie powiedziała Agnieszka, wciąż drżąc po przeżyciu.
— Dlaczego nazwał mnie mamą? — spytała wychowawczyni, nie mogąc oderwać wzroku od wielkich oczu dziecka.
— Tak nazywają wszystkich, którzy im się podobają — odpowiedziała kobieta i nagle dodała: — Nie ma pani swoich dzieci?
— Nie — głos Agnieszki zadrżał, łzy napłynęły do oczu. — Z mężem tak bardzo chcemy…
Wychowawczyni spojrzała na nią z ciepłem.
— Wojtek to wspaniały chłopiec. Niech pani do nas wpadnie.
Wieczorem Agnieszka spotkała Krzysztofa z zapłakanymi oczami.
— Co się stało, Aga? — rzucił się ku niej, obejmując.
— Dzisiaj pod teatrem lalek był autobus z domu dziecka — zaczęła, powstrzymując łzy. — Jeden chłopczyk wybiegł na jezdnię za czapką. Zdążyłam go złapać. Przytulił mnie i nazwał mamą. A ma na imię… Wojtek.
Agnieszka wybuchnęła płaczem, wtulając się w ramię męża.
— Krzysiu, zabierzmy go do siebie. Będzie naszym synem.
Krzysztof zamyślił się, ale po chwili twarz rozjaśnił uśmiech.
— Ile ma lat? — spytał.
— Trzy albo cztery. Taki jasny, taki dobry. Wszystko we mnie się przewróciło, gdy go przytuliłam.
— Dobrze, uspokój się — Krzysztof pogładził ją po głowie. — Jutro pojedziemy do domu dziecka, wszystko sprawdzimy.
Następnego dnia, uzbrojeni w zabawki i słodycze, Agnieszka i Krzysztof udali się do domu dziecka. Dyrektor, Halina Konopka, przyjęła ich ciepło. Wiedziała już o wczorajszym zdarzeniu.
— Witajcie! Proszę wejść — powiedziała. — Dziękuję wam za wczoraj, Agnieszko.
— Dzień dobry — Agnieszka była zdenerwowana, ale wzięła się w garść. — Jestem Agnieszka, to mój mąż Krzysztof. Chcielibyśmy poznać Wojtka.
— Dobrze, zaraz go przyprowadzę — skinęła Halina Konopka.
Czekali w pokoju, czując, jak sekundy ciągną się w wieczność. Drzwi się otworzyły i mały Wojtek, ujrzawszy Agnieszkę, rzucił się ku niej z okrzykiem:
— Mamo!
Agnieszka przytuliła go, łzy polały się z jej oczu.
— Wojtek, mój jedyny…
Krzysztof wyjął z torby zabawki. Chłopiec podszedł do niego zaciekawiony.
— Otwieramy! — zaproponował Krzysztof.
W pudełkach były samochodzik, robot i miś. Wojtek promieniał z radości. Halina Konopka szepnęła Agnieszce:
— Chodźmy do gabinetu, pogadamy. Niech oni się pobawią.
Po pół godzinie Agnieszka wróciła z teczką dokumentów. Krzysztof i Wojtek wciąż byli pochłOtworzyli szeroko drzwi dziecięcego pokoju, który w końcu wypełnił się śmiechem i życiem.