W zaczarowanej rzeczywistości, gdzie czas płynął jak leniwa rzeka Wisła, Małgorzata poślubiła Dominika zaraz po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Warszawskim. Ich miłość była niczym ogień palący się w kominku starej kamienicy – intensywna i ogrzewająca wszystko wokół. Rodzice, widząc ich szczęście, pomogli młodej parze kupić przestronne dwupokojowe mieszkanie w Krakowie.
Jedno z pomieszczeń urządzili z namaszczeniem na pokój dziecięcy. Kupili dwa malutkie łóżeczka, już wyobrażając sobie, jak ich przyszłe dziecko będzie słodko spało w jednym z nich. Wybrali choćby imię dla pierworodnego – Mikołaj. Z jakiegoś powodu Małgorzata i Dominik byli pewni, iż pierwsze będzie chłopcem. Gdyby jednak urodziła się dziewczynka, zachowali imię – Zuzanna. Ale wszystkim znajomym opowiadali tylko o Mikołaju, jakby dziewczynka była odległą możliwością.
Dowiedziawszy się o tym, babcia Małgorzaty, Jadwiga, surowo skarciła wnuczkę:
— Gosiu, nie wolno tak! Nadawać imię przed narodzinami to zła wróżba! Imię daje się tylko dziecku, które już przyszło na świat!
— Babciu, no daj spokój, kto jeszcze wierzy w te zabobony? — zaśmiała się Małgorzata, machając ręką.
Minęły trzy lata, a pokój dziecięcy wciąż stał pusty, jakby przeklęty. Małgorzata nie mogła zajść w ciążę. Leki, lekarze, niekończące się badania – nic nie pomagało. Nadzieja topniała jak wiosenny śnieg, pozostawiając po sobie tylko chłód i pustkę.
Jadwiga, widząc cierpienie wnuczki, namówiła ją na wizytę u znachorki, cioci Bronisławy. Małgorzata nie wierzyła w takie rzeczy, ale rozpacz popchnęła ją do zgody. „A nuż?” – przemknęło jej przez myśl.
Ciocia Bronisława, wysłuchawszy Małgorzaty, spojrzała na nią głębokimi, niemal przerażającymi oczami i rzekła:
— Marzyliście z mężem o synu, daliście mu imię – Mikołaj. Ale imię powstało przed dzieckiem. Ktoś przejął to imię. Teraz zarówno wy, jak i ten, kto je nosi, jesteście nieszczęśliwi. Uczyńcie to dziecko szczęśliwym – a szczęście zawita do waszego domu.
Małgorzata słuchała, a jej serce ściskało się z bólu. Dlaczegoś słowa staruszki brzmiały jak niepodważalna prawda.
— Ciociu Bronisławo, co mam zrobić? — głos Małgorzaty zadrżał.
— Sama zrozumiesz — odpowiedziała zagadkowo znachorka. — Zrozumiesz – a szczęście zagości w waszym domu.
Minął kolejny rok. Dzieci wciąż nie było. Małgorzata prawie zapomniała o słowach znachorki, ale iskra nadziei tliła się w jej sercu. Dominik też nie tracił wiary, choć cień smutku coraz częściej gościł w jego oczach.
Pewnego dnia Małgorzata załatwiała sprawy w drugim końcu miasta. Szła obok starego teatru lalek, gdy podjechał autobus z napisem „Dom Dziecka”. Wysiadły z niego maluchy, trzy- lub czteroletnie, szczebioczące wesoło jak stadko wróbli. Małgorzata zatrzymała się, zafascynowana ich beztroskim śmiechem. Nagle rozległ się krzyk wychowawczyni:
— Mikołaj!
Mały chłopiec, goniąc uciekającą czapkę, wybiegł na jezdnię. Małgorzata, stojąca najbliżej, rzuciła się w jego stronę, chwyciła go za rączkę i przytuliła, czując, jak serce wali jej jak oszalałe.
— Mikołaj! — szepnęła, sama nie rozumiejąc, dlaczego nazwała go po imieniu.
— Mamo — cicho powiedział malec, obejmując jej szyję drobnymi rączkami.
Podbiegła wychowawczyni:
— Dziękuję pani bardzo!
Spróbowała odebrać chłopca, ale ten wczepił się w Małgorzatę, nie chcąc puścić.
— Mikołaj, chodźmy na przedstawienie! — łagodnie powiedziała Małgorzata, wciąż drżąc po przeżytym wstrząsie.
— Dlaczego nazwał mnie mamą? — zapytała wychowawczynię, nie mogąc oderwać wzroku od wielkich oczu dziecka.
— Wszystkich, którzy im się podobają, tak nazywają — odpowiedziała kobieta i nagle dodała: — Nie ma pani własnych dzieci?
— Nie — głos Małgorzaty zadrżał, łzy napłynęły do oczu. — Z mężem tak bardzo chcemy…
Wychowawczyni spojrzała na nią z ciepłem.
— Mikołaj to wspaniały chłopiec. Niech pani do nas wpadnie.
Wieczorem Małgorzata wróciła do domu z zapłakanymi oczami.
— Co się stało, Gosiu? — Dominik rzucił się do niej, obejmując.
— Dzisiaj pod teatrem lalek stał autobus z domu dziecka — zaczęła, powstrzymując łzy. — Jeden chłopiec wybiegł na ulicę za czapką. Zdążyłam go złapać. Przytulił się i nazwał mnie mamą. A ma na imię… Mikołaj.
Małgorzata wybuchnęła płaczem, chowając twarz w ramieniu męża.
— Dominiku, zabierzmy go do siebie. Będzie naszym synem.
Dominik zamyślił się, ale po chwili jego twarz rozpromienił uśmiech.
— Ile ma lat? — spytał.
— Trzy albo cztery. Jest taki jasny, taki dobry. Wszystko we mnie się przewróciło, gdy go przytuliłam.
— Dobrze, uspokój się — Dominik pogładził ją po głowie. — Jutro pojedziemy do domu dziecka, wszystkiego się dowiemy.
Następnego dnia, uzbrojeni w zabawki i słodycze, Małgorzata i Dominik udali się do domu dziecka. Dyrektor, Barbara Nowak, przywitała ich serdecznie. Wiedziała już o wczorajszym zdarzeniu.
— Witajcie! Proszę wejść — powiedziała. — Dziękuję pani za wczoraj, Małgorzato.
— Dzień dobry — Małgorzata była zdenerwowana, ale wzięła się w garść. — Jestem Małgorzata, a to mój mąż Dominik. Chcielibyśmy poznać Mikołaja.
— Dobrze, zaraz go przyprowadzę — skinęła Barbara Nowak.
Czekali w pokoju, czując, jak sekundy ciągną się w nieskończoność. Drzwi się otworzyły i mały Mikołaj, ujrzawszy Małgorzatę, rzucił się ku niej z okrzykiem:
— Mamo!
Małgorzata przytuliła go, łzy polały się z jej oczu.
— Mikołaj, mój jedyny…
Dominik wyjął z torby zabawki. Chłopiec z ciekawością podszedł do niego.
— Otwierajmy! — zaproponował Dominik.
W pudełkach znaleźli samochodzik, robota i pluszowego zajączka. Mikołaj promieniał z radości. Barbara Nowak szepnNa drugi dzień, gdy słońce wschodziło nad Warszawą, Małgorzata obudziła się z dziwnym uczuciem, iż jej życie właśnie zmieniło się na zawsze.