Przyjaciółka planowała oddać dziecko do domu dziecka, ale los zadecydował inaczej.

newsempire24.com 1 tydzień temu

Dawno temu nasza rodzina wreszcie spełniła swoje marzenie – przeprowadziliśmy się do przestronnego mieszkania z trzema pokojami. W dwupokojowym było już ciasno z dwoma synami, a sytuacja finansowa męża wyraźnie się poprawiła. Nowy dom był nie tylko zmianą przestrzeni, ale i początkiem nowej przyjaźni: w sąsiednim mieszkaniu mieszkało młode małżeństwo z córeczką i z czasem zaprzyjaźniliśmy się tak bardzo, iż niemal staliśmy się jedną rodziną. Razem świętowaliśmy, wyjeżdżaliśmy za miasto, a dzieci radośnie bawiły się ze sobą.

Wszystko zdawało się iść swoim torem, aż pewnego dnia usłyszeliśmy straszną wiadomość: u sąsiada, Leszka, wykryto ciężką chorobę. Ja i mój mąż nie mogliśmy uwierzyć – taki energiczny, pełen życia człowiek, i nagle… Lena, jego żona i moja bliska przyjaciółka, zaczęła gwałtownie gasnąć w oczach – schudła, zamknęła się w sobie. Starałam się ją wspierać, jak tylko umiałam, przekonywałam, iż wszystko będzie dobrze, żartowałam, by choć na chwilę wywołać uśmiech. Ale lekarze nie dawali nadziei.

Przez kilka miesięcy staraliśmy się pomóc tej rodzinie, jak tylko mogliśmy. Wdaliśmy się w długi, przynosiliśmy jedzenie, zabieraliśmy ich córeczkę Anię na spacery. A potem Leszek odszedł. Po prostu go zabrakło – jakby wyrwano kawał serca. Lena była w otępieniu, w żałobie, jak cień siebie samej. Przez pierwsze tygodnie po pogrzebie praktycznie nie odstępowałam jej na krok. Ale niedługo zaczęła się oddalać: zamknęła się w sobie, unikała spotkań, i tylko mała Ania czasem wpadała do nas – pobawić się, coś zjeść, po prostu posiedzieć w cieple i ciszy.

Pewnego ranka Ania przyszła do mnie i cichutko poprosiła o jedzenie. Była głodna. Gdy jadła, zaniepokojona, poszłam do Leny. W mieszkaniu czuć było zapach alkoholu, a sama Lena spała na podłodze, otoczona porozrzucanymi rzeczami. W lodówce – ani okruszka. Próbowałam z nią rozmawiać, błagałam – wszystko na próżno. Coraz bardziej pogrążała się w przepaści, a Ania coraz częściej przychodziła do nas po szkole. Gładziłam ją po głowie, obiecywałam, iż jej nie zawiodę, i w sercu czułam, iż już jest nasza. Zawsze marzyliśmy z mężem o córce. I oto los przyprowadził nam tę dziewczynkę.

Pewnego dnia wyszłam na balkon przewietrzyć się i nagle usłyszałam kłótnię z ulicy. Poznałam głos Leny.

– Ania, gwałtownie się ubieraj, mówiłam!

– Nie chcę! Chcę do cioci Asi! Ona na mnie czeka! – płakała dziewczynka.

Pobiegłam na dół, do klatki schodowej. Lena była wyraźnie pijana i ciągnęła Anię za rękę.

– Lena, co ty robisz?! choćby nie jesteś w stanie sama iść! – krzyknęłam.

– To moje dziecko! Robię, co chcę! – wrzasnęła w odpowiedzi.

– Nie jesteś teraz sobą, zostaw ją! Nie pójdzie z tobą nigdzie!

I nagle Lena, w furii, wyrwała rękę Ani, pchnęła ją w moją stronę i krzyknęła:

– Zabieraj! Rób z nią, co chcesz! I tak już mi niepotrzebna!

Ania szlochała. Przytuliłam ją mocno i szeptałam:

– Jestem przy tobie, kochanie, wszystko będzie dobrze.

Od tego dnia Ania została z nami. Sąd gwałtownie pozbawił Leny praw rodzicielskich. My z mężem złożyliśmy papiery na adopcję i po kilku miesiącach oficjalnie staliśmy się rodzicami Ani. Przeprowadziliśmy się do innego miasta. Moi synowie dorośli, założyli rodziny, a Ania poszła na studia, gdzie poznała swojego przyszłego męża. Cały czas utrzymywaliśmy kontakt, pisaliśmy, dzwoniliśmy.

Aż pewnego dnia obudziły mnie słowa, których się nie spodziewałam:

– Mamo, wstawaj, przyjechaliśmy!

Usiadłam na łóżku i nie wierzyłam własnym oczom: w drzwiach stała Ania, promieniejąca, z mężem i walizkami.

– Na tydzień przyjechaliście? – zapytałam ze łzami.

– Nie. Na zawsze. Zdecydowaliśmy, iż chcemy tu mieszkać, w moim rodzinnym mieście. Chcemy kupić dom.

– To zostajecie u mnie! Miejsce się znajdzie! – przytuliłam ją i nagle zauważyłam, jak delikatnie gładzi się po brzuszku. – A ty jesteś w ciąży?

– Tak, już czwarty miesiąc, mamo…

Łzy zaczęły same płynąć. Nasz dom wypełnił się nowym światłem, nowym życiem. Urodził się maluch, a ja znów zostałam babcią. Synowie przyjeżdżali w odwiedziny, dom ożył, rozbrzmiewał dziecięcym śmiechem. A ja patrzyłam na swoją rodzinę – na moją córkę, na wnuka – i wiedziałam: dawno temu los podjął decyzję za nas wszystkich. I była to dobra decyzja.

Idź do oryginalnego materiału