Smartfon: nieodłączny element szkolnej wyprawki
Kilka dni temu stałam pod klasą mojego syna – pierwszoklasisty – i czekałam z nim na rozpoczęcie lekcji. Wokół nas stali inni rodzice, szeptem wymieniający się spostrzeżeniami, a ja byłam zajęta głównie tym, żeby uspokoić emocje syna i dodać mu otuchy przed kolejnym dniem w szkole.
I nagle podeszła do mnie mama jednego z chłopców i zadała pytanie, które kompletnie mnie zbiło z tropu: – A pani daje synowi telefon do szkoły? Bo nie wiem, czy dyrekcja czegoś nie zakazała...
Przyznam szczerze, iż aż mnie zatkało. Telefon do szkoły? Mój siedmiolatek nie ma własnego telefona, a choćby z kupnem smartwatcha wstrzymuję się, bo czuję, iż to jeszcze nie ten moment. Uważam, iż dzieci są dziś i tak wystarczająco przebodźcowane.
Ekrany towarzyszą im niemal na każdym kroku – w domu, w komunikacji miejskiej, u kolegów. Po co jeszcze dokładać im do tego ciężaru w plecaku? Zamiast rozmawiać o tym, kto z kim usiadł w ławce czy jak wyglądała przerwa, niektórzy rodzice martwią się o to, czy ich siedmiolatek będzie mógł w szkole korzystać ze telefona.
I tu właśnie mam wrażenie, iż zakazów bardziej potrzebują dorośli, a nie dzieci. To rodzice muszą nauczyć się stawiać granice. Bo jeżeli to my nie pokażemy dzieciom, iż ekran nie jest najważniejszy na świecie, to kto to zrobi?
Rodzice potrzebują edukacji
Ministerstwo Edukacji od dawna mówi o potrzebie uregulowania kwestii telefonów w szkołach. Jednak – i tu akurat zgadzam się z ministrą Nowacką – same zakazy kilka zmienią, jeżeli nie będzie edukacji rodziców. To my musimy zrozumieć, iż telefon w rękach siedmiolatka to nie jest żadna nagroda ani dowód troski rodziców.
To raczej ogromna odpowiedzialność i ryzyko. Uzależnienie od ekranu to tylko wierzchołek góry lodowej. Dalej mamy kłopoty z koncentracją, brak umiejętności budowania relacji twarzą w twarz, a w dalszej perspektywie – niebezpieczeństwa związane z social mediami, które przecież tylko czekają, by wciągnąć coraz młodszych użytkowników.
Kiedy słyszę rodziców, którzy argumentują, iż "dziecko musi mieć telefon, bo inaczej będzie odrzucone w grupie", mam ochotę zapytać: a kto tworzy tę presję? Przecież to my, dorośli. jeżeli wszyscy rodzice pierwszoklasistów zgodziliby się, iż na telefony pozostało za wcześnie, problem po prostu by nie istniał.
Dzieci na przerwach mogłyby naprawdę się poznać, pogadać, pobawić. Tymczasem łatwiej jest nam usprawiedliwić własny lęk przed utratą kontroli: "daję mu telefon, bo chcę mieć z nim kontakt". Tylko iż ten kontakt często zamienia się w nieustanne sprawdzanie powiadomień i wciąganie w cyfrowy świat, od którego naprawdę trudno się później oderwać, nie tylko 7-latkowi, ale także jego rodzicom, którzy przecież są dorośli.
Warto zacząć od siebie: daj dziecku przykład
Zamiast więc zastanawiać się, czy dyrekcja czegoś zakazała, warto pomyśleć, czy to my – rodzice – nie powinniśmy wreszcie sami sobie zakazać zbyt wczesnego kupowania dzieciom telefonów.
Bo siedmiolatek naprawdę nie musi na przerwie przeglądać TikToka ani grać w mobilne gry. On powinien w tym czasie śmiać się z kolegami, biegać po korytarzu, poznawać nowe osoby. To jest dzieciństwo, a ekrany mogą poczekać.
Wiem, iż nie zatrzymam całego świata i iż za kilka lat mój syn i tak upomni się o własne urządzenie. Ale chciałabym, żeby zdążył jeszcze doświadczyć tego, co dziś bywa luksusem – prawdziwej zabawy bez ekranu.
A jeżeli mam mu w tym pomóc, to zacznę od siebie i od innych uświadomienia innych rodziców. Bo to nie dzieci najbardziej potrzebują zakazów. To my musimy nauczyć się mądrze decydować.