Rodzina, której nigdy nie było

polregion.pl 2 dni temu

Rodzina, której nie było

Telefon od matki przerwał poranną ciszę w małym mieszkaniu w podwarszawskim Józefowie. Elżbieta, przecierając oczy, sięgnęła po słuchawkę.

— Ale Zosia jest lekarzem! — głos matki drżał od nalegania.

— I co z tego? — odparła chłodno Elżbieta Pawłowska.

— Lekarz to nie zawód, to powołanie! — oświadczyła matka, jakby odkryła prawdę uniwersalną.

— Niech będzie powołanie — nie ustępowała Elżbieta. — Ale co was obchodzi Zosia, skoro przez ćwierć wieku nie chcieliście jej znać?

— Jest lekarzem, więc musi pomóc! — nie dawała za wygraną kobieta.

„Komu winna, temu daruję” — przemknęło Elżbiecie gorzkie żartobliwe skojarzenie, ale śmiać się nie miała ochoty. Z rodziną żarty są niewłaściwe, zwłaszcza gdy tej rodziny, w gruncie rzeczy, nie ma. Elżbieta i jej córka Zosia były przez lata nikomu niepotrzebne. Aż do czasu, gdy Zosia, jej „podrzutek”, jak kiedyś nazywało dziewczynę bliższe i dalsze otoczenie, nie skończyła studiów medycznych w Warszawie.

Wtedy nagle rodzina się pojawiła, jakby wyrosła z ziemi. Niczym cienie wysuwające się o zmroku, przypomnieli sobie o istnieniu Elżbiety i jej córki.

— Jak cudownie, iż mamy swojego lekarza! — użalała się ciotka Halina, zapominając, jak kiedyś odprawiła z kwitkiem bratanicę w ciąży.

— Trzeba by nerki sprawdzić, coś ciągle boli — podchwycił wujek Marek, który niegdyś odmówił siostrze pomocy, rzucając: „Sama jesteś winna, nie trzeba się było szwendać!”

Nawet matka, która dawniej odwróciła się od Elżbiety, teraz dzwoniła ze słodką troską.

Dawno temu, dwadzieścia trzy lata wcześniej, Elżbieta została sama. Jej ukochany, Krzysztof, porzucił ją, ledwie dowiedziawszy się o ciąży. W serialach mężczyźni cieszą się na widok dwóch kresek, ale życie pisze inne scenariusze. Poznali się w kawiarni, gdzie Elżbieta pracowała jako kelnerka, przyjechawszy do Warszawy z dyplomem menedżera i mnóstwem ambicji. W rodzinnej wsi pod Łodzią jej umiejętności nikomu nie były potrzebne — potrzebowano dojarek. Miejscowy zootechnik, niejaki Szymczyk, już zerkał w jej stronę, ale Elżbieta marzyła o czymś więcej. Wyrwała się do stolicy, licząc na pomoc wuja Andrzeja, brata matki.

— Jestem prosto z dworca! — oznajmiła radośnie, podając słoik konfitur z malin i butelkę mleka.

Wujek przyjął dary, ale gwałtownie ostudził jej zapał:

— Tu nie wieś, miejsca brak! I tak ledwo wiążemy koniec z końcem. Idź do hostelu, tam tanio.

Elżbieta, oszołomiona, wyszła. choćby herbaty jej nie zaproponowano. W desperacji wstąpiła do pierwszej lepszej kawiarni i zobaczyła kartkę: „Poszukujemy zmywacza”. Właścicielka, widząc jej zagubienie, zaproponowała nocleg w zapleczu za pół etatu stróża. Elżbieta się zgodziła. Wstyd, ale co było robić? Mieszkała w klitce, zmywała naczynia, oszczędzała każdy grosz.

A potem poznała Krzysztofa. Był kurierem, często jadał w kawiarni. Przystojny, o silnych dłoniach, wydawał się opoką. Elżbieta, niepozorna, z prostą twarzą, ale żywymi oczami, po raz pierwszy poczuła się pożądana. Gdy zaproponował wspólne życie, zapomniawszy o przestrogach matki, przytaknęła. Miłość ją oślepiła. Pięć miesięcy szczęścia — już marzyła o ślubie, wydawała oszczędności na prezenty dla Krzysztofa. A potem dowiedziała się, iż jest w ciąży.

Krzysztof urządził awanturę, krzyczał, iż nie jest gotowy, i wyrzucił ją. Elżbieta, zalana łzami, zadzwoniła do matki:

— Mamo, jestem w ciąży. Pomóż, proszę.

— Nazbierałaś? — spytała zimno matka. — W naszej rodzinie takich spraw nie było. Radź sobie sama.

Wujek Andrzej też odmówił:

— No nieźle, bratanico! My swoje dzieci mamy na głowie!

Rodzina odwróciła się plecami, i Elżbieta została sama z rosnącym brzuchem. Do kawiarni wrócić nie mogła — zaplecze zajęła inna. Ale właścicielka, dobra dusza, zaproponowała, by zamieszkała u jej babci, 86-letniej staruszki,

Idź do oryginalnego materiału