Sąsiedni chłopiec — żywy obraz mojego męża z dzieciństwa. A potem dowiedziałam się dlaczego…
Gdy wraz z Krzysztofem wreszcie wprowadziliśmy się do własnego mieszkania, wydawało się, iż życie dopiero się zaczyna. Długo wahaliśmy się przed wzięciem kredytu, ale postanowiliśmy zaryzykować — pragnęliśmy stabilności, marzyliśmy o drugim dziecku, a na to potrzebowaliśmy więcej miejsca niż wynajmowane „kawalerki”. Teraz oszczędzaliśmy, zaciskaliśmy pasa, ale mieliśmy własny dach nad głową, własne gniazdo. I wiarę, iż wszystko będzie dobrze.
Ja, Weronika, pochłonięta byłam codziennymi sprawami. Młodsza córeczka, Zosia, marudziła z powodu ząbkowania, wymagała nieustannej uwagi, a między jednym a drugim urządzałam nowe mieszkanie — wieszałam firanki, ustawiałam naczynia i książki na półkach. Z sąsiadami nie zdążyłam się jeszcze zapoznać, ale po oknach i dziecięcych głosach słychać było, iż mieszka tu sporo młodych rodzin.
Pewnego wieczoru, przez okno zauważyłam Krzysztofa — szedł z pracy i ożywienie rozmawiał z nieznajomą kobietą. Obydwoje się uśmiechali. Zrobiło mi się nieswojo. Oczywiście, nie jestem zazdrosna, ale coś ukłuło. Gdy wszedł do domu, zapytałam spokojnym głosem:
— Kto to był?
— A — machnął ręką — tylko sąsiadka. Pogadaliśmy o pracy i tyle.
Zmienił temat, a ja starałam się zapomnieć. Ale niesmak pozostał.
Parę dni później znów zobaczyłam tę kobietę — siedziała na ławce przy placu zabaw, obok bawił się chłopiec, może sześcio-, siedmiolatek. Najpierw nie zwróciłam uwagi, ale potem nie mogłam oderwać wzroku od tego dziecka. Coś w nim było… znajomego. Rysy twarzy, mimika, choćby spojrzenie.
Zosia zaczęła płakać i oderwałam się od tych myśli. Ale nie dawały mi spokoju. W domu, przeglądając pudełko ze zdjęciami, natrafiłam na fotografie Krzysztofa z dzieciństwa. Na jednej miał mniej więcej tyle lat, co tamten chłopiec.
Zamarłam. To dziecko było identyczne jak mój mąż, gdy był mały.
Serce ścisnęło mi się w piersi. Nie mogłam uwierzyć, ale nie mogłam też zignorować. Wewnątrz burzyło się od złości, urazy, strachu. Podeszłam do Krzysztofa z bezpośrednim pytaniem. Zawahał się. I wtedy eksplodowałam. Nie słuchałam jego wyjaśnień, nie pozwoliłam mu dojść do słowa. Krzyczałam, iż jest zdrajcą, iż zrujnował rodzinę, iż upokorzył mnie…
Krzysztof bez słowa wyszedł.
A godzinę później wrócił. Nie sam. Była z nim ta kobieta. Zdrętwiałam — no tak, teraz przyprowadzi kochankę, będzie się tłumaczył, jak w telenoweli. Byłam gotowa na awanturę.
Ale Krzysztof powiedział spokojnie:
— To Justyna. Moja dawna przyjaciółka. Wyjaśni ci wszystko.
Nie chciałam słuchać. Ale ona zaczęła mówić. I z każdym słowem coś we mnie pękało.
Okazało się, iż jej mąż, Tomasz, był bezpłodny. Siedem lat temu, zdesperowani, postanowili spróbować in vitro. Ale nie chcieli obcego dawcy, więc poprosili Krzysztofa — jako kogoś zdrowego, godnego zaufania.
Długo się wahał, ale w końcu się zgodził. Justyna zaszła w ciążę za pierwszym razem. Chłopiec urodził się zdrowy. Dali mu na imię Jakub.
— Byliśmy ci nieskończenie wdzięczni — powiedziała. — Ale umówiliśmy się, iż Krzysztof nie będzie miał wpływu na jego wychowanie. To nasz syn. Zawsze wiedział, kim jest jego ojciec. A teraz… tak się złożyło, iż zostaliśmy sąsiadami.
Pokazała dokumenty medyczne, papiery z kliniki, choćby zgodę Tomasza. Potem dołączył do rozmowy sam Tomasz, który przyszedł chwilę później, i potwierdził każde słowo. Byli szczęśliwą rodziną, a Jakub dla nich był po prostu synem, a nie „biologicznym eksperymentem”.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W głowie miałam zamęt. Gdzieś zniknęła złość, ale została dziwna pustka.
Minął czas. Zaprzyjaźniliśmy się. Jakub często bawi się z Zosią, są prawie jak rodzeństwo. Patrzę na niego i widzę — naprawdę jest bardzo podobny do Krzysztofa. Ale już bez bólu. Jak odległe echo przeszłości.
Czasem życie pisze takie historie, iż aż dech zapiera. Ważne, by nie wyciągać pochopnych wniosków. I umieć słuchać. choćby wtedy, gdy chce się tylko krzyczeć.