„Wiem, jak wyleczyć twojego syna” — szepnął chłopiec. To, co wydarzyło się potem, wprawiło w osłupienie doktora profesora!
Ściany dziecięcego oddziału onkologicznego w wojewódzkim szpitalu były pokryte jaskrawymi rysunkami — kreskówkowe zwierzątka skakały po ścianach, a chmury na suficie wydawały się miękkie i przyjazne. Słońce igrało z firankami, tworząc iluzję radości. Ale pod tą barwną powłoką ukrywała się szczególna cisza — taka, jaka panuje w miejscach, gdzie nadzieja to krucha iskra na wietrze.
Sala 308 nie była wyjątkiem. Tu panowała własna, niemal namacalna cisza — taka, w której każdy oddech staje się modlitwą. Przy łóżku stał doktor Marek Nowak — znany onkolog dziecięcy, człowiek, którego praca uratowała dziesiątki istnień, którego publikacje cytowali koledzy, którego wystąpienia budziły szacunek na międzynarodowych konferencjach. Teraz jednak stał przed nami tylko jako ojciec — wyczerpany, przygnieciony bólem, z zaczerwienionymi oczami za szkłami okularów.
Na łóżku leżał jego syn, Kacper. Ośmioletni chłopiec pozbawiony włosów, koloru na twarzy, sił. Ostra białaczka szpikowa odebrała mu dzieciństwo, a Markowi — wiarę w medycynę. Chemioterapia, nowe metody, konsultacje w zagranicznych klinikach — wszystko zostało wypróbowane. Nic nie pomogło. Kacper gasł, a Marek pozostawał bezsilny, mimo całej swojej wiedzy i doświadczenia.
Spojrzał na monitor: słabe tętno, ledwie widoczny ruch klatki piersiowej… A łzy same płynęły po jego policzkach.
W tę ciszę niespodziewanie wdarło się pukanie do drzwi. Marek odwrócił się, spodziewając pielęgniarki. Ale w drzwiach stał chłopiec, może dziesięcioletni — w zniszczonych adidasach, zbyt dużym podkoszulku. Na szyi kołysała się identyfikator z napisem: „Tomek”.
— W czym mogę pomóc? — zmęczonym głosem zapytał doktor, gwałtownie ocierając twarz.
— Przyszedłem do twojego syna — odpowiedział Tomek cicho, ale stanowczo.
— Nie przyjmuje gości — krótko odparł Marek.
— Wiem, jak mu pomóc.
Słowa brzmiały dziwnie bezpośrednio, bez patosu. Marek choćby się uśmiechnął:
— Więc potrafisz leczyć raka?
— Nie wiem wielu rzeczy — spokojnie odparł Tomek. — Ale rozumiem, czego on potrzebuje.
Uśmiech zniknął z twarzy lekarza. Wyprostował się.
— Słuchaj, chłopcze. Zrobiłem wszystko, co było możliwe. Konsultanci z Warszawy, Izraela, Niemiec. Myślisz, iż ktoś mógł przeoczyć proste rozwiązanie?
— Nie przynoszę nadziei — powiedział Tomek. — Przychodzę z czymś prawdziwym.
— Wyjdź — ostro rzucił Marek, odwracając się.
Ale Tomek nie ruszył się z miejsca. Powoli, jakby znał drogę, podszedł do łóżka Kacpra.
— Co ty robisz?! — wykrzyknął lekarz.
— On się boi — odpowiedział chłopiec, nie odrywając wzroku od leżącego. — Nie tylko śmierci. Boi się, iż ty zobaczysz go takiego — słabego.
Marek zastygł. Serce ścisnęło mu się w piersi. Tomek delikatnie wziął Kacpra za rękę.
— Ja też byłem chory — szepnął. — choćby gorzej. Przez rok nie mówiłem ani słowa. Wszyscy myśleli, iż mam uszkodzony mózg. A tak naprawdę widziałem… coś. Czego nie potrafiłem wyjaśnić.
— Co dokładnie widziałeś? — z trudem spytał Marek, krzyżując ręce.
Oczy Tomka błysnęły czymś niewytłumaczalnym.
— To nie mówiło słowami. To było jak uczucie. Powiedziało mi, żebym wrócił. Że jeszcze nie skończyłem. Że muszę mu pomóc.
— Żartujesz sobie? — ostro rzucił Marek. — Myślisz, iż mojemu synowi nie potrzeba lekarza, tylko bajkopisarza?
Tomek nie odpowiedział. Zamknął oczy, wyszeptał coś ledwie słyszalnie i dotknął czoła Kacpra.
Ten poruszył się po raz pierwszy od wielu dni. Jego palce lekko drgnęły.
— Kacper?! — jęknął Marek, rzucając się do niego.
Powoli, z wysiłkiem, chłopiec otworzył oczy.
— Tato… — wyszeptał.
Marek omal nie padł na kolana. Ścisnął dłoń syna.
— Słyszysz mnie?
Kacper skinął głową.
— Co ty zrobiłeś? — szepnął lekarz, patrząc na Tomka.
— Przypomniałem mu, dlaczego wciąż jest istotny — odparł chłopiec. — Ale uwierzyć w to musi on sam.
— Jesteś tylko dzieckiem. Wolontariuszem. Nie jesteś lekarzem! — podniósł głos Marek.
— Jestem kimś więcej, niż myślisz — spokojnie odpowiedział Tomek. — Zapytaj pielęgniarkę Anię. Ona wszystko wie.
I wyszedł, pozostawiając po dziA gdy Marek otworzył drzwi na korytarz, by jeszcze raz o coś zapytać, w pustym korytarzu nie było już nikogo, tylko cichy powiew powietrza i rozchodzące się echo jego kroków, jakby chłopiec nigdy tam nie był.