Serce, które znów nauczyło się bić
Wojtek pędził do domu jak nigdy dotąd. I nic dziwnego! Ostatnich dni w ich mieszkaniu działo się coś niepojętego. Poprzedniego wieczoru Ania, jego żona, nagle… ugotowała żurek. No i co z tego? Żona zrobiła obiad — rzecz normalna. Ale nie u nich.
Półtora roku Anna była cieniem siebie. Po tragedii, która wyrwała im jedyną córkę, zdawała się umrzeć razem z nią. Kasia zginęła na pasach — zaledwie 17 lat, ledwie zaczęła żyć, dostała się na uniwersytet, była mądrą i piękną dziewczyną… A potem — samochód. I pustka. Więcej dzieci nie mieli. Chcieli, leczyli się, bez skutku. Pogodzili się: jedna córka — i dzięki Bogu, będą wnuki…
Lecz śmierć Kasi złamała Anię. Przestała widzieć świat: ani męża, ani słońca, ani siebie. Leżała godzinami, nie wstając. Nie myła się, nie jadła, nie mówiła. Rzuciła pracę, bo uśmiechy współpracowników sprawiały ból. Czarna chusta na stałe zagościła na jej głowie, a w domu zapanowała cisza — głucha jak żałoba.
Wojtek próbował mówić, przekonywać, prosić, wyciągać ją z tej otchłani. Potem zmęczył się i przeniósł na kanapę. Jej matka, siwa, wyczerpana bezradnością, usiłowała do niej dotrzeć: „Masz dopiero 36 lat, on 40. Całe życie przed wami… A ty żyjesz jak w trumnie”.
Ale to nie pomagało. Ania jakby na coś czekała — albo na kogoś.
A teraz… Myła okno. Bez łez. W tej samej czarnej chuście, ale już z blaskiem w oczach. I choćby powiedziała:
— Usmażyłam ziemniaki z grzybami. Idź umyj ręce, zjemy kolację.
Wojtek zastygł. Nie wierzył własnym uszom. Coś się zmieniało.
Najpierw ostrożnie — Ania zaczęła wychodzić na dwór, odwiedzać rodzinę. Potem — uśmiechy, rzadkie, ale prawdziwe. Na ślub siostrzeńca zdjęła żałobne obranie, ostrzygła się, zrobiła makijaż. Kupiła sukienkę. Wyjechali do sanatorium nad morze. Słońce, szum fal, ciepłe wieczory — to wszystko ich ożywiło. Tam przeżyli drugi miodowy miesiąc. Śmiesznie, nieporadnie, jak za młodu. Śmiali się, całowali… I tam właśnie Ania pierwszy raz zobaczyła Kasię we śnie. Córka była radosna, rozpromieniona:
— Mamusiu, niedługo znów będziemy razem. Zaczekaj tylko trochę…
Obudziwszy się, Ania wiedziała: niedługo odejdzie. Nie bała się tego. Ale mężowi nie powiedziała — po co go martwić?
Po powrocie zaproponowano jej powrót do pracy — koleżanka poszła na emeryturę. Po kilku miesiącach w firmie zaczęły się badania lekarskie. Ania czuła się słabo, ale milczała.
Na USG młody lekarz nagle się uśmiechnął:
— Gratulacje. Będzie pani miała dziewczynkę!
Ania pomyślała, iż się przesłyszała.
— Moje serce?
— Pani też. Ale teraz słyszy pani serduszko córeczki — zaśmiał się lekarz i zawołał Wojtka. — Tatusiu, poznajecie córkę.
Przytulili się i oboje rozpłakali.
Ciąża minęła dziwnie lekko. Ania czuła się, jakby miała skrzydła. W terminie urodziła się dziewczynka. Od pierwszej sekundy matka poznała: to była żywa kopia Kasi. Chciała dać jej to samo imię, ale rodzina odradzała: „Z imieniem może i los się powtórzy…”
Nazwali ją Bogumiłą — „daną przez Boga”.
Teraz Bogumiła ma już pięć lat. Coraz bardziej przypomina Kasię — nie tylko twarzą, ale i charakterem. Ten sam uśmiech, te same ulubione lalki, piosenki, tańce. Ta sama cisza i blask w oczach.
A Ania z Wojtkiem jakby odżyli. Żyją. Śmieją się. Oddychają. Ich dom znów jest pełen szczęścia, a w nim słychać dziecięcy śmiech. A w sercu — wdzięczność i miłość.
Życie wróciło. I zostało.