Serce złamane, a miłość wytrwała: Jak odnalazłem prawdziwe szczęście po samotności

twojacena.pl 1 dzień temu

Dzisiaj w moim dzienniku chcę opisać, co przeżyłam. To trudne, ale też wyzwalające.

„Ola, pamiętasz, jak obiecywaliśmy sobie zawsze być szczerzy? Muszę ci powiedzieć prawdę… Zakochałem się. W innej. Wybacz, ale odchodzę. Ona jest tą jedyną, z którą chcę się zestarzeć. Jest wyjątkowa, niesamowita… jak cały wszechświat. To uczucie jest prawdziwe, ogromne, jak kosmos…”

Kiedy Krzysztof to mówił, jego oczy błyszczały jak u szaleńca. A ja stałam naprzeciw, trzymając się oparcia krzesła, żeby nie upaść.

„O czym ty mówisz, Krzysiu? Jaka miłość życia? A kim ja jestem? Pamiętasz w ogóle, iż mamy córkę? Półtora roku, Krzysiu. Półtora. Siedzę w domu, nie pracuję, a ty, w twoich trzydzieści pięć lat, nagle odleciałeś w obłoki i postanowiłeś żyć dla miłości?”

„Ola, ja…” — próbował coś dodać, ale jakby uciekając od rzeczywistości, zamknął się w łazience z telefonem. Pewnie znów łączył się ze swoim „wszechświatem” przez komunikator.

Wieczorem płakałam, tuląc śpiącą Zosię. Nie zmrużyłam oka całą noc, a rano, gwałtownie związawszy włosy i ubrawszy dziecko, poszłam do teściowej.

„Ola, no co ty tak naprawdę? Trzeba było mocniej trzymać faceta. Chodzisz jak żebraczka — wyszarzana bluzka, warkoczyk, a potem zdziwienie, iż ci uciekł. Teraz czasy są inne: wszystko szybko, gwałtownie. No i Krzysiek też nie czekał, znalazł swoją wymarzoną. Nie jesteś pierwszą, od której odszedł mąż, i nie ostatnią. Przyprowadzaj Zosię, pomogę, jak coś. A ty może też kogoś znajdziesz” — machnęła ręką Barbara Stanisławowa, jakby nie mówiła o rodzinie, tylko o przeterminowanym produkcie.

Wracałam do domu, czując, jak coś we mnie umarło. Nadzieja. Złudzenia. Marzenia. Wszystko się skończyło.

Płakałam jeszcze trzy dni. A potem wstałam, otarłam łzy i zrobiłam najważniejsze: złożyłam wniosek o alimenty. Równolegle — o rozwód. Dość życia w przeświadczeniu, iż można jeszcze coś naprawić. Niech Krzysztof ma tę wolność, której tak pragnął.

Teściowa od czasu do czasu pomagała, ale bardziej przypominało to jałmużnę. Paczka pieluch — jak błogosławieństwo, paręset złotych „na słodycze” — z miną dobrodziejki. Moja matka mieszkała w innym mieście, przysyłała trochę pieniędzy, wciąż narzekając przez telefon, jak to życie jest niesprawiedliwe. Słuchałam, zaciskałam zęby i szłam dalej.

Minął rok. Zapisaliśmy Zosię do przedszkola, wróciłam do pracy. Pierwsze miesiące były piekłem: zwolnienia, kaszel, łzy, nieprzespane noce. Ale w końcu wszystko się ustawiło. Przyzwyczaiłam się. W tym nowym życiu było coś dobrego: wolność, jasność, brak kłamstw. Czasem patrzyłam na ojców pod przedszkolem, zmęczonych, zirytowanych — i myślałam: „Dzięki Bogu, iż jestem sama”.

Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa:

„Olciu! Mamy radosną wiadomość! Krzysiu będzie tatą, wyobrażasz sobie?”

„Świetnie. Zdrowia mamie i dziecku” — wykrztusiłam. I ku własnemu zdziwieniu, zrozumiałam — nie bolało. Znaczy, przeszłam już przez to.

Tydzień później — kolejny telefon. A na drugim końcu — histeria.

„Olciu! Nieszczęście! Krzysiu miał wypadek! Jest w szpitalu! Jego Toyotę zmiażdżyło, ledwo żyje. Teraz będzie inwalidą. Co my teraz zrobimy…”

Zamarłam. Żal mi się zrobiło. W końcu to ojciec mojego dziecka. Żyliśmy razem. Ale współczucie to nie powód, by wszystko wybaczyć. I na pewno nie powód, by wracać do tamtego życia.

Jednak już po paru dniach znów dzwoniła:

„Ola, musisz zabrać Krzysztofa do siebie. Opiekować się nim, pomagać mu. Ja dołożę swoją cegiełkę. Trzeba go ratować, Olciu!”

„Muszę? Skąd taki obowiązek?”

„No przecież byliście niemalże mąż i żona. Tylko bez pieczątek. Macie córkę! On zawsze pytał o Zosię, zawsze ją kochał. I ciebie też. Po prostu się pomylił. Wszyscy popełniamy błędy.”

„Pomylił się? No dobrze. Niech teraz jego wymarzona kobieta się nim zajmuje. Ja już nic do tego nie mam.”

„Ona go zostawiła! Powiedziała, iż nie potrzebuje kaleki. Raz była w szpitalu i tyle. Mają dziecko — a ona chce się go pozbyć, rozumiesz?!”

„Rozumiem. Tylko to nie moja sprawa. On zostawił mnie i córkę, zapomniał, kim jesteśmy. Widział Zosię raz, alimenty groszowe. Gdzie wtedy był jego obowiązek?”

„Jesteś okrutna! Bez serca! Powiem dziecku, jak porzuciłaś ojca w potrzebie! Jak dorośnie — wszystko się dowie!”

„Proszę bardzo, Barbaro Stanisławowo. Tylko niech pani zacznie od tego, jak on nas zostawił. I gdzie był, gdy Zosia chorowała i płakała nocami. Nie boję się. Niech zna prawdę.”

W końcu teściowa zabrała syna do siebie. Na szczęście nie było aż tak źle — Krzysztof przeżył, zaczął chodzić o lasce. A ja niedługo potem spotkałam dawną znajomą, z którą kiedyś przyjaźniłyśmy się jako rodziny. I usłyszałam coś, co mnie zatrzymało:

„Ola, wiesz, iż Barbara Stanisławowa rozpowiada po całej dzielnicy, iż to ty zostawiłaś Krzysztofa, gdy był w śpiączce? Że wcale nie miał żadnej kobiety, tylko ty się rozwiódłś, kiedy on leżał nieprzytomny?”

„Co?!”

„No! I iż to ty zabraniasz mu widywać się z Zosią, iż on biedny, a ty bezwzględna egoistka. Mówią nawet, iż przez ciebie miał wypadek, iż tak przeżywał…”

Szłam do domu w oszołomieniu. Jak można tak kłamać? Jak można przekręcić całą historię? I najgorsze — znaleźć ludzi, którzy w to uwierzą.

Zabrałam Zosię z przedszkola. Szła obok, radośnie paplając, a ja wciąż myślałam, myślałam…

„Mamo, mamo, już jesteśmy! — Zosia zatrzymała się, ciągnąc mnie za rękę. — Dlaczego jesteś taka smutna? Z powodu babci? Z powody taty?”

Skinęłam głową, nie mogąc wydobyć z siebie słowa.

„Nie martw się. Ja będę grzeczna, za”Ale wtedy Zosia mocniej ścisnęła moją dłoń i powiedziała: *”Wiesz, mamo, najważniejsze, iż my mamy siebie”*, i w tej chwili zrozumiałam, iż wszystkie kłamstwa świata nie są warte jej jednego, szczerego uśmiechu.”

Idź do oryginalnego materiału