Marek obudził się o świcie. Słońce ledwo muskało wierzchołki drzew, a jego matka, Jadwiga Stanisławówna, jeszcze wieczorem surowo przypomniała:
— Jutro, synku, żebyś był wcześnie na łące. Trzeba przygotować paszę dla krowy. Zima już blisko.
— Mamo, dam sobie radę. Nie będę Andrzeja ściągał, on też ma siano do skoszenia — odparł Marek i poszedł spać, nie mając pojęcia, iż jedno użądlenie pszczoły odmieni jego życie.
Marek od dawna uchodził w wiosce za człowieka osobliwego. Nie żeby dziwnego, ale jednak innego. Cichy, rozsądny, uprzejmy. Słowa z niego nie wydusisz, wzrok ma skromny, a książkę zawsze przy sobie. Pracował jako mechanik w warsztacie — specjalista pierwszej klasy. Szefostwo ufało, szanowało. Ale serce miał wolne, puste, jakby czekające na coś wyjątkowego.
Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego się nie docisniesz!” Młodzież nazywała go „inteligentem”. A jego brat, Andrzej, wesołek i dusza towarzystwa, śmiał się:
— Bracie, umrzesz w samotności! Już choćby stara Bronisława cię swata — a ona, między nami mówiąc, grubo po osiemdziesiątce!
— Idź lepiej do swojej Małgosi — odgryzał się Marek z uśmiechem.
Ale w środku nie było mu do śmiechu. Ciągnęło. Samotnie. I strasznie. Poznać kogoś? Ojej, nie…
Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, usiadł, sięgnął po butelkę z wodą. Nagle — głos.
— O jej! Ależ boli…
Odwrócił się. Stała dziewczyna — młoda, urodziwa. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i marszczyła twarz z bólu. Marek poderwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.
— Co się stało?
— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?
— Spokojnie, spokojnie. Zaraz będzie dobrze. Trzeba tylko wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.
Delikatnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem usta otworzyła ze zdziwienia:
— Już… już pan wyciągnął? Naprawdę?
— Już po wszystkim — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?
— Kinga. A pan?
— Marek.
— Dziękuję, panie Marku. Uratował mnie pan. Mieszka pan tutaj?
— Tutaj. Kosiłem właśnie na zapasy. A pani skąd się tu wzięła?
— Do ciotki Janiny przyjechałam. Ona kieruje przychodnią. A ja… Ja teraz uczę w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.
Skinął tylko. I nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie słysząc, jak mocno ścisnęło mu się w środku.
Kinga była z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzucając karierę i wszystko — byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — wzrok Marka.
Marek wracał do domu jakby uniesiony. Przy kolacji milczał. Potem wziął gitarę i nagle zagrał cicho, zaczął śpiewać. Brat i matka spojrzeli po sobie.
— O co chodzi, bracie? — nie wytrzymał Andrzej. — Na łące chyba rusałkę spotkałeś? Gadaj!
I Marek opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak pragnie znowu ją zobaczyć. Andrzej zaklaskał w dłonie:
— No to jutro idziemy do Zbigniewa, męża Janiny. My z nim w brygadzie. Ty mi powiadasz — Kinga ją wołają. Ładne imię.
— Nie pójdę — zawahał się Marek.
— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap, bracie. Naprzód!
Janina przyjęła ich gościnnie, Kinga — z lekkim uśmiechem. Marek nie wiedział, gdzie oczy podziać. Andrzej prowadził rozmowę za obu. Kinga się śmiała, Janina zerkała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła Zbyszkowi:
— Patrz, jak na siebie spoglądają… Oto i szczęście nadchodzi.
Pod wieczór, gdy rozmowy przycichły, Kinga pierwsza się odważyła:
— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzekę?
Ledwo skinął głową, serce gotowe wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, pySzli tak w miękkim świetle księżyca, a pod stopami szeleściły suche trawy, jakby cała łąka szemrała ich nową historię.