Skosił trawę i znalazł miłość: jak mężczyzna odnalazł to, czego szukał całe życie

newsempire24.com 2 tygodni temu

Marek obudził się o świcie. Słońce ledwo muskało wierzchołki drzew, a jego matka, Jadwiga Stanisławówna, jeszcze wieczorem surowo przypomniała:

— Jutro, synku, żebyś był wcześnie na łące. Trzeba przygotować paszę dla krowy. Zima już blisko.

— Mamo, dam sobie radę. Nie będę Andrzeja ściągał, on też ma siano do skoszenia — odparł Marek i poszedł spać, nie mając pojęcia, iż jedno użądlenie pszczoły odmieni jego życie.

Marek od dawna uchodził w wiosce za człowieka osobliwego. Nie żeby dziwnego, ale jednak innego. Cichy, rozsądny, uprzejmy. Słowa z niego nie wydusisz, wzrok ma skromny, a książkę zawsze przy sobie. Pracował jako mechanik w warsztacie — specjalista pierwszej klasy. Szefostwo ufało, szanowało. Ale serce miał wolne, puste, jakby czekające na coś wyjątkowego.

Miejscowe kobiety machały ręką: „Do niego się nie docisniesz!” Młodzież nazywała go „inteligentem”. A jego brat, Andrzej, wesołek i dusza towarzystwa, śmiał się:

— Bracie, umrzesz w samotności! Już choćby stara Bronisława cię swata — a ona, między nami mówiąc, grubo po osiemdziesiątce!

— Idź lepiej do swojej Małgosi — odgryzał się Marek z uśmiechem.

Ale w środku nie było mu do śmiechu. Ciągnęło. Samotnie. I strasznie. Poznać kogoś? Ojej, nie…

Tego upalnego lipcowego dnia skosił już prawie całą łąkę, został tylko daleki kąt. Zmęczony, usiadł, sięgnął po butelkę z wodą. Nagle — głos.

— O jej! Ależ boli…

Odwrócił się. Stała dziewczyna — młoda, urodziwa. W dżinsach i koszulce z nadrukiem. Trzymała rękę poniżej łokcia i marszczyła twarz z bólu. Marek poderwał się, podbiegł, zapominając o swojej nieśmiałości.

— Co się stało?

— Pszczoła. Użądliła… — prawie płakała. — Co robić?

— Spokojnie, spokojnie. Zaraz będzie dobrze. Trzeba tylko wyciągnąć żądło. Niech się pani nie boi.

Delikatnie i gwałtownie usunął żądło. Dziewczyna westchnęła, potem usta otworzyła ze zdziwienia:

— Już… już pan wyciągnął? Naprawdę?

— Już po wszystkim — skinął spokojnie. — choćby pani nie zauważyła. Jak pani na imię?

— Kinga. A pan?

— Marek.

— Dziękuję, panie Marku. Uratował mnie pan. Mieszka pan tutaj?

— Tutaj. Kosiłem właśnie na zapasy. A pani skąd się tu wzięła?

— Do ciotki Janiny przyjechałam. Ona kieruje przychodnią. A ja… Ja teraz uczę w miejscowej szkole. Przyjechałam z miasta. Pracuję z maluchami. Postanowiłam zmienić życie.

Skinął tylko. I nic więcej nie powiedział. A ona odeszła, nie słysząc, jak mocno ścisnęło mu się w środku.

Kinga była z tych kobiet, które przeżyły zdradę. Wyjechała z miasta, porzucając karierę i wszystko — byle tylko nie widzieć byłego i nie płakać w tym samym mieszkaniu, gdzie zastała go z najlepszą przyjaciółką. Szukała spokoju. A znalazła — wzrok Marka.

Marek wracał do domu jakby uniesiony. Przy kolacji milczał. Potem wziął gitarę i nagle zagrał cicho, zaczął śpiewać. Brat i matka spojrzeli po sobie.

— O co chodzi, bracie? — nie wytrzymał Andrzej. — Na łące chyba rusałkę spotkałeś? Gadaj!

I Marek opowiedział. O pszczole. O dziewczynie. O jej dłoniach i głosie. I o tym, jak pragnie znowu ją zobaczyć. Andrzej zaklaskał w dłonie:

— No to jutro idziemy do Zbigniewa, męża Janiny. My z nim w brygadzie. Ty mi powiadasz — Kinga ją wołają. Ładne imię.

— Nie pójdę — zawahał się Marek.

— Pójdziesz! To twoja szansa. Nie przegap, bracie. Naprzód!

Janina przyjęła ich gościnnie, Kinga — z lekkim uśmiechem. Marek nie wiedział, gdzie oczy podziać. Andrzej prowadził rozmowę za obu. Kinga się śmiała, Janina zerkała na siostrzenicę, aż w końcu szepnęła Zbyszkowi:

— Patrz, jak na siebie spoglądają… Oto i szczęście nadchodzi.

Pod wieczór, gdy rozmowy przycichły, Kinga pierwsza się odważyła:

— Taka piękna noc… Może przejdziemy się nad rzekę?

Ledwo skinął głową, serce gotowe wyskoczyć z piersi. I poszli. Powoli, pySzli tak w miękkim świetle księżyca, a pod stopami szeleściły suche trawy, jakby cała łąka szemrała ich nową historię.

Idź do oryginalnego materiału