„Matka żyje na mój koszt” – te słowa sprawiły, iż zrobiło mi się zimno. Do dziś nie mogę zapomnieć tamtego dnia, kiedy przeczytałam wiadomość od syna, od której krew ścięła mi się w żyłach. Moje życie w rodzinnym mieszkaniu w Krakowie wywróciło się do góry nogami, a ból po jego słowach wciąż dźwięczy w sercu.
Wiele lat temu mój syn Jakub z żoną Katarzyną wprowadzili się do mnie zaraz po ślubie. Razem cieszyliśmy się narodzinami ich dzieci, razem przeżywaliśmy ich choroby i pierwsze kroczki. Katarzyna była na macierzyńskim – najpierw z pierwszym dzieckiem, potem z drugim i trzecim. Gdy nie mogła, ja brałam zwolnienia, żeby zajmować się wnukami. Dom zamienił się w wir obowiązków: gotowanie, sprzątanie, dziecięcy śmiech i łzy. Na odpoczynek nie było czasu, ale pogodziłam się z tym harmidrem.
Czekałam na emeryturę jak na zbawienie. Zaznaczałam dni w kalendarzu, marząc o spokoju. Ale ta sielanka trwała tylko pół roku. Codziennie rano odwoziłam Jakuba i Katarzynę do pracy, przygotowywałam wnukom śniadanie, pakowałam im drugie śniadanie, odprowadzałam do przedszkola i szkoły. Z najmłodszą wnuczką chodziłyśmy na spacery do parku, potem wracałyśmy, gotowałyśmy obiad, prałyśmy, sprzątałyśmy. Wieczorami zawoziłam dzieci na zajęcia do szkoły muzycznej.
Moje dni były rozpisane co do minuty, ale zawsze wygospodarowałam chwilę na swoje hobby – czytanie i haftowanie. To była moja ucieczka, mój kawałek spokoju w tym całym zamieszaniu. Aż pewnego dnia dostałam wiadomość od Jakuba. Gdy przeczytałam, zamarłam, nie wierząc własnym oczom.
Najpierw pomyślałam, iż to czyjś okrutny żart. Później Jakub przyznał, iż wysłał to przez przypadek, nie do mnie. Ale było już za późno – jego słowa wypaliły mi duszę: „Matka żyje na mój koszt, a my jeszcze wydajemy na jej leki.” Powiedziałam, iż mu wybaczyłam, ale mieszkać z nimi pod jednym dachem już nie potrafiłam.
Jak mógł tak napisać? Wszystkie grosze z mojej emerytury szły na wspólne wydatki. Większość leków dostawałam za darmo jako emerytka. Ale jego słowa pokazały, co naprawdę o mnie myśli. Milczałam, nie robiłam awantury. Zamiast tego wynajęłam maleńkie mieszkanie i wyprowadziłam się, tłumacząc, iż będzie mi wygodniej żyć samej.
Czynsz pochłaniał prawie całą moją emeryturę. Zostałam prawie bez grosza, ale nie zamierzałam prosić syna o pomoc. Przed przejściem na emeryturę kupiłam laptopa, mimo iż Katarzyna przekonywała, iż „sobie nie poradzę”. Ale poradziłam sobie. Córka mojej przyjaciółki nauczyła mnie go obsługiwać.
Zaczęłam fotografować swoje hafty i wrzucać je do mediów społecznościowych. Poprosiłam dawnych kolegów z pracy, żeby mnie polecili. Po tygodniu moje hobby przyniosło pierwsze pieniądze. Były to skromne sumy, ale dały mi pewność, iż sobie poradzę i nie będę się musiała upokarzać przed synem.
Miesiąc później przyszła do mnie sąsiadka i poprosiła, żebym za pieniądze nauczyła haftować jej wnuczkę. Dziewczynka została moją pierwszą uczennicą. Potem dołączyły jeszcze dwie maluchy. Rodzice hojnie płacili za zajęcia, a moje życie powoli zaczęło się układać.
Ale rana w sercu nie goi się. Prawie przestałam kontaktować się z rodziną Jakuba. Widujemy się tylko na rodzinnych uroczystościach.