Spóźniona skrucha

newsempire24.com 15 godzin temu

Opóźniona skrucha

Anastazja nigdy szczególnie nie marzyła o drugim dziecku. Z Krzysztofem mieli już siedmioletniego syna, a powrót do nieprzespanych nocy, pieluch i dziecięcego płaczu zupełnie jej się nie uśmiechał. Do tego jej kariera wreszcie nabrała rozpędu. Dopiero co wydostała się z zakurzonych czterech ścian urlopu macierzyńskiego, a tu – kolejna ciąża. Ale Krzysztof, jak na złość, zawsze marzył o córeczce, i teraz, gdy to się stało, odmówić wydawało się już zbyt późno.

Dziewczynka urodziła się niezwykle piękna: delikatna buzia, malutki nosek, różowe usta, a przede wszystkim – głębokie niebieskie oczy, jak letnie chabry na polu. Patrząc w nie, chciało się uśmiechać, ale niedługo wszystko się zmieniło – lekarze oznajmili, iż maleństwo ma wrodzoną wadę serca. Będzie potrzebne długotrwałe leczenie, może choćby skomplikowana operacja, stała kontrola. Całe życie wywróci się do góry nogami.

Anastazja słuchała tego i czuła, jak jej własny świat się rozpada. Gdzie teraz te huczne imprezy firmowe, zagraniczne wyjazdy, drogie siłownie, nocne szaleństwa i wakacje z przyjaciółkami nad morzem? Nie chciała z tego rezygnować. Nie w wieku dwudziestu ośmiu lat. Krzysztof wysłuchał i… zbyt gwałtownie zgodził się z jej argumentami. Postanowili zrezygnować z dziecka. Wszystkim krewnym i znajomym powiedzieli, iż dziewczynka zmarła przy porodzie.

Maria Nowak pracowała jako opiekunka w domu dziecka od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż powinna przywyknąć do wszystkiego, ale każde porzucone dziecko zostawiało w jej sercu świeżą ranę. Najtrudniej było patrzeć na tę maleńką, niebieskooką istotkę o jasnym spojrzeniu i bezbronnej duszy.

Dziewczynka od razu pokochała Marię: ciągnęła się do niej, radośnie się śmiała, dotykała jej twarzy małymi rączkami. Maria coraz częściej myślała: „Moje dzieci już dorosły, żyją na swoim. A my z Janem we dwoje. Jeszcze zdrowie służy, mamy swoje gospodarstwo – ogród, krowę, kury. Czyste powietrze, wieś. Dlaczego by nie?”

Powiedziała mężowi. Ten w milczeniu poszedł do domu dziecka, spojrzał na dziewczynkę i, często mrugając oczami, rzekł:

– Twoja decyzja, Marysiu. jeżeli dasz radę z leczeniem – jestem za. Z pieniędzmi jakoś sobie poradzimy.

– Dam radę, Janku, dam radę! – ścisnęła jego dłoń.

– Nazwijmy ją Nadzieją. Żeby w jej życiu była siła do walki. Sama los tak podpowiada – powiedział Jan i wyszedł.

Tak dziewczynka znalazła prawdziwą rodzinę. Życie było ciężkie. Szpitale, badania, rehabilitacje, sanatoria. Maria noce spędzała przy łóżeczku, dni wertując medyczne książki, szukając rad, prosząc lekarzy o zalecenia. Jan pracował bez wytchnienia, schudł, posiwiał, ale wystarczyło, iż Nada podbiegła i się przytuliła – a on rozkwitał jak wiosenny sad.

Nadzieja wyrosła na dobrą, pełną światła dziewczynkę. Wszyscy się do niej garnęli, od starszych po najmłodszych. Pomagała, jak tylko mogła, i pewnego dnia, mając pięć lat, niosła babci Halince dwa kolby kukurydzy, dumnie krocząc przodem:

– Teraz lżej, prawda?

– Oczywiście, lżej, Nadziu, ty jesteś naszym słoneczkiem – uśmiechała się staruszka.

Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się w skupieniu. Zabieg przebiegł pomyślnie. Dziewczynka przeżyła. I serce, i dusza zostały ocalone.

Minęły lata. Nadzieja ukończyła szkołę z wyróżnieniem, dostała się na medycynę. Pewnego kwietniowego dnia spacerowała po wiosennym parku. Wszystko dookoła kwitło, śpiewały ptaki, ziemia budziła się do życia. Dziewczyna szła, marząc, jak w majówkę wróci do domu, pomoże mamie w ogrodzie, a wieczorem będzie pić ulubioną herbatkę ziołową w altance.

Nagle coś miękkiego uderzyło ją w nogę – była to pluszowa zając. Na ławce obok siedział chłopiec i elegancka, zadbana kobieta.

– Dlaczego rzuciłeś zajączka? – zapytała Nadia.

– Bo już mi niepotrzebny! On jest chory i umrze! – warknął chłopiec.

Nadia zaniemówiła. Kobieta westchnęła:

– Wybaczcie… Ma wadę serca. Rodzice go nie chcieli, więc został ze mną. Wnuczek…

Nadzieja spojrzała na kobietę. Smukła, piękna, ale oczy… oczy miała puste, wypalone. Chcąc ją pocieszyć, opowiedziała swoją historię. Jak też urodziła się z chorym sercem. Jak została adoptowana. Jak mama i tata wyciągnęli ją z otchłani.

I wtedy kobieta, słuchając, zbladła. To była Anastazja.

Patrzyła i nie mogła oderwać wzroku. Przed nią stała jej córka. Ta sama. Chabrowe oczy, znajome rysy twarzy, wszystko przypominało Krzysztofa. Serce zabiło mocniej, oddech się załamał.

– To niemożliwe… – wyszeptała.

– Wszystko jest możliwe! – z wiarą odparła Nadia. – Trzeba tylko chcieć, wierzyć i walczyć! Moja mama i tata mnie wyleczyli. I wam się uda! Powodzenia!

I poszła dalej, zostawiając za sobą wstrząśniętą kobietę.

Anastazja pozostała na ławce, złamana, przygnieciona, jak stary cień. Trzęsła się z przerażenia. To była jej córka. Ta, od której się odwróciła. Dla kariery, imprez, wolności. A tej wolności nigdy nie zaznała. Krzysztof odszedł do innej, syn wyrósł na niepokornego, pijaka, awanturnika, życie stało się puste. Synowa uciekła, zostawiając chorego wnuka pod jej opieką.

Teraz Anastazja chciała rzucić się za nią, krzyknąć: „Jestem twoją matką!” – ale nie śmiała. Nie miała do tego prawa. Odwróciła się wtedy. I straciła prawo do powrotu.

A Nadzieja szła alejką, patrząc w niebo i uśmiechając się. Nie wiedziała, iż właśnie uratowała kolejne serce.

Idź do oryginalnego materiału