Opoźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć
Agnieszka nigdy nie pragnęła drugiego dziecka. Z Krzysztofem mieli już syna, siedmioletniego wiercipiętę, i powrót do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii zupełnie jej nie odpowiadał. Zwłaszcza iż jej kariera w końcu nabrała rozpędu – pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.
Krzysztof jednak od razu oświadczył, iż chce córeczkę. „Może będzie miała lżejszy charakter”, uśmiechał się ironicznie. Agnieszka kiwała głową. W środku – złość, strach, irytacja. Ale gdy dziewczynka się urodziła – maleńka, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i nosekiem jak guziczek – Agnieszka po raz pierwszy zawahała się. Coś ścisnęło ją za serce. ale w tej samej chwili, jakby na przekór temu przebłyskowi uczucia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.
To nie było w jej planie. W ogóle. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Siłownia, firmowe imprezy, wakacje w Chorwacji z przyjaciółkami, awans – i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie jej.
Krzysztof wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. I razem podjęli decyzję, o której na głos choćby między sobą nie rozmawiali. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.
W domu dziecka dziewczynkę z błękitnymi oczami przygarnęła Maria Kowalska. Pracowała tam już dwadzieścia pięć lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych zanim się zaczęły, powinno stępić serce. Ale nie. Każde nowe „niechciane” wbijało się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Maria zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na pieszczoty. I Maria nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
„Władku, nie mogę jej tam zostawić”.
„Leczenie będzie drogie. Dasz radę?”
„Dam. Ona jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją”.
Adoptowali ją. Mieli już prawie sześćdziesiąt lat, zdrowie nie to co dawniej, pieniędzy niewiele. Władysław harował na wsi od świtu do nocy. Maria – z Nadzią po szpitalach, badaniach, w sanatoriach, na rehabilitację. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadzi – i Władysław młodniał o dwadzieścia lat.
Nadia rosła dobra, wrażliwa, pełna życia. Pomagała w domu, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała starszej sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Haniu, poniosę dwa kolby, będzie wam lżej!”. I szła dumnie na przodzie z ciężkimi dla jej małych rączek kolbami, jakby niosła korony.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się. Ludzie pomagali, jak mogli: złotówkami, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.
Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.
Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało w gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniała przebudzeniem. Myślała o nadchodzącym majówkach, o tym, jak wróci do mamy i taty, pomoże w sadzeniu, a wieczorem usiądzie w altance z kubkiem ziołowej herbaty, słuchając, jak mama opowiada historie.
I nagle – uderzenie. Prosto w nogi wpadł jej pluszowy zajączek. Nadia podniosła wzrok – na ławce obok siedziała kobieta i czteroletni chłopiec. Podniosła zabawkę i powiedziała łagodnie:
„Zgubił pan zajączka”.
„On mi niepotrzebny, on jest chory! Zaraz umrze!” – wrzasnął chłopiec ze złością i bezradnością.
„Niech pani nie zwraca uwagi” – zmęczonym głosem odparła kobieta. „Jest chory. Ma wrodzoną wadę serca. Rodzice… nie chcą się nim zajmować. Musiałam go wziąć ja. To mój wnuk. Ale to dla mnie zbyt ciężkie”.
Nadia spojrzała na nią. Kobieta była zadbana, elegancka. Ale oczy… Puste. Zgaszone. Jakby mieszkała w nich zima, mimo iż na dworze była wiosna. Coś w tym spojrzeniu poruszyło Nadię.
I zaczęła mówić. Opowiedziała, iż sama była taka. Że jej mama – ta prawdziwa – ją uratowała. Że trzeba wierzyć. Że z miłością wszystko jest możliwe. Że oni wygrali – i ta kobieta też może.
A kobieta siedziała w milczeniu. Jej twarz bladła z każdą sekundą. Bo przed nią stała dziewczyna z jej rysami. Z jej oczami. Tymi samymi – błękitnymi. Z oczami, od których kiedyś się odwróciła.
To była ona. Jej córka. Nie mogło być inaczej.
„To niemożliwe…” – szeptała.
„Możliwe” – odparła z przekonaniem Nadia. „Najważniejsze, to wierzyć. Ja wierzę. Niech pani też wierzy”.
Nadia odeszła. Promienna. Szczęśliwa. Żywa.
A Agnieszka została. Jak wryta. Oczy paliły się. Dusza rwała się w kawałki. Chciała krzyczeć, biec za nią, objąć, paść na kolana, błagać o przebaczenie. Ale… czy miała do tego prawo?
Nie. Zrezygnowała wtedy. Ze strachu. Dla wygody. A potem jej życie się rozpadło. Krzysztof zostawił ją dla innej. Syn wyrósł na złośliwego, obojętnego, a teraz ona sama wychowywała wnuka, którego choćby własni rodzice nie kochali. Sama. Bez pomocy. Bez miłości. Bez nadziei.
A teraz – wiosna. Teraz – ożywiona przez nią kiedyś dziewczyna. Obca, a jednak bliska. Szczęśliwa. Ocalona – nie przez nią.
Agnieszka nie poszła za nią.
Bo wiedziała: miłość to nie prawo. A dar. Którym kiedyś wzgardziła.
I teraz została jej tylko cień. Cień jej córki. I własne, spóźnione żale.