Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć
Ewelina nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Bogdanem mieli już syna, siedmioletniego urwisa, i powrót do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii zupełnie jej nie uśmiechał. Tym bardziej, iż jej kariera w końcu nabierała rozpędu — perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po domowemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przez przypadek, w złym momencie, jak to zwykle bywa.
Bogdan jednak od razu oznajmił, iż chce córeczkę. „Może będzie miała bardziej znośny charakter”, — uśmiechał się ironicznie. Ewelina kiwała głową. W środku — złość, strach, rozdrażnienie. Ale gdy dziewczynka się urodziła — malutka, jasnowłosa, z bławatkowymi oczami i noskiem jak guziczek — Ewelina po raz pierwszy się zagubiła. Coś ukłuło. ale w tym samym momencie, jakby na przekór tej chwili wzruszenia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operację.
To nie mieściło się w jej planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Fitness, firmowe imprezy, wakacje z koleżankami w Turcji, awans — a teraz to? Nie. Nie teraz. Nie z nią.
Bogdan wysłuchał — i poddał się. Wzruszył ramionami. I oboje podjęli decyzję, o której na głos nie rozmawiali choćby ze sobą. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka umarła.
W domu dziecka dziewczynkę z bławatkowymi oczami przyjęła Marianna Kowalska. Pracowała tam już dwadzieścia pięć lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych jeszcze przed rozpoczęciem życia, powinno otępić serce. Ale nie. Każde nowe „odrzucone” dziecko wbijało się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Marianna zaczęła spędzać z maleństwem każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gruchała w odpowiedzi na pieszczoty. I Marianna nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
— Kaziu, nie mogę jej tam zostawić.
— Leczyć ją trzeba. Dasz radę?
— Dam. Ona jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.
Adoptowali ją. Mieli już prawie sześćdziesiąt lat, zdrowie nie to co kiedyś, grosza niewiele. Kazimierz pracował od świtu do nocy na wsi. Marianna — z Nadzieją po szpitalach, badaniach, w sanatoriach, na rehabilitacje. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei — a Kazimierz młodniał o dwadzieścia lat.
Nadzia rosła dobra, wrażliwa, pełna życia. Pomagała w gospodarstwie, ciągnęła do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Haniu, ja poniosę dwa kolby, to będzie wam lżej!” I szła dumnie na przedzie z ciężkimi dla jej małych rączek kolbami, jakby niosła korony.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Ludzie pomagali, jak mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadzia przeżyła. Co więcej — pokonała chorobę.
Dorastała. Piękna. Mądra. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.
Pewnego kwietniowego dnia Nadzia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce tańczyło na gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniała przebudzeniem. Myślała o nadchodzących majówkach, o tym, jak pojedzie do mamy i taty, pomoże w sadzeniu, a wieczorem będzie siedzieć w altance z kubkiem ziołowej herbaty, słuchać, jak mama opowiada historie.
I nagle — uderzenie. Tuż przed nią wylądował pluszowy miś. Nadzia podniosła wzrok — na ławce siedziała kobieta i czteroletni chłopiec. Podniosła zabawkę i powiedziała łagodnie:
— Zgubiłeś misia.
— Nie potrzebuję go, on jest chory! Zaraz umrze! — krzyknął chłopiec ze złością i bezradnością.
— Nie zwracajcie uwagi, — powiedziała zmęczona kobieta. — Jest chory. Ma wrodzoną wadę serca. Rodzice… nie chcą się nim zajmować. Musiałam go wziąć ja. Wnuczek mój. Ale mi ciężko.
Nadzia spojrzała na nią. Kobieta była piękna — zadbana, elegancka. Ale oczy… Puste. Zgaszone. Jakby mieszkała w nich zima, mimo iż była wiosna. Coś w tym spojrzeniu poruszyło Nadzie.
I zaczęła mówić. Opowiedziała, iż sama była taka sama. Że jej mama — prawdziwa mama — ją uratowała. Że trzeba wierzyć. Że z miłością wszystko jest możliwe. Że oni wygrali — i ta kobieta też może.
A kobieta siedziała w milczeniu. Jej twarz bladła z każdą sekundą. Bo przed nią stała dziewczynaA kobieta poczuła, jak dawno zapomniane łzy płyną po jej policzkach, gdy zrozumiała, iż właśnie spotkała swoją córkę — żywą, szczęśliwą i tak bardzo podobną do niej z tamtych dawnych lat.