Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzeczu, którego nie da się zapomnieć
Aniela nigdy szczególnie nie marzyła o drugim dziecku. Z Bartkiem mieli już siedmioletniego urwisa, Dominika, i zupełnie nie miała ochoty wracać do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii. Tym bardziej iż jej kariera w końcu nabrała rozpędu – pojawiły się perspektywy, wyjazdy służbowe, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.
Bartek od razu powiedział, iż chce dziewczynkę. „Może będzie miała łagodniejszy charakter” – uśmiechnął się. Aniela skinęła głową. W środku czuła złość, strach i irytację. Ale gdy dziewczynka się urodziła – malutka, jasnowłosa, z bławatkowymi oczami i nosekiem jak guziczek – Aniela po raz pierwszy się zawahała. Coś ścisnęło ją w sercu. ale zaraz potem, jakby na przekór tej chwili wzruszenia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.
To nie było w jej życiowych planach. Wcale. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Fitness, firmowe imprezy, wakacje w Chorwacji z przyjaciółkami, awans – i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie z nią.
Bartek wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. I razem podjęli decyzję, o której na głos choćby między sobą nie rozmawiali. Powiedzieli rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.
W domu dziecka dziewczynkę z bławatkowymi oczami przyjęła Stanisława Nowak. Pracowała tam już dwadzieścia pięć lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i dziecięcych losów, złamanych jeszcze przed początkiem życia, powinno otępiać serce. Ale nie. Każdy nowy „podrzutek” wpijał się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Stanisława zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na pieszczoty. I Stanisława nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
„Henryku, nie mogę jej tam zostawić.”
„Trzeba ją leczyć. Dasz radę?”
„Dam. To nasza córka. Nazwiem ją Nadzieja.”
Adoptowali ją. Mieli już prawie sześćdziesiąt lat, zdrowie nie to, co kiedyś, pieniędzy niewiele. Henryk pracował od świtu do nocy na gospodarstwie. Stanisława – z Nadzieją po szpitalach, badaniach, w sanatoriach, na rehabilitacje. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei – i Henryk młodniał o dwadzieścia lat.
Nadia rosła jako dobra, wrażliwa, żywa dusza. Pomagała w domu, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść zakupy: „Babciu Marysiu, ja wezmę dwa jabłka, to będzie wam lżej!” I szła dumną przed siebie z ciężkimi dla jej małych rączek owocami, jakby niosła korony.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się za nią. Ludzie pomagali, jak mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.
Wyrósł z niej piękny, mądry człowiek. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, a na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.
Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało w gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniaNagle powietrze wypełnił śmiech bawiących się dzieci, a Nadia, odwracając się, zobaczyła tę samą kobietę, która wstała z ławki i zdeterminowanym krokiem ruszyła w jej stronę.