Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu nie do zapomnienia

newsempire24.com 6 dni temu

Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie można zapomnieć

Agnieszka nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Krzysztofem mieli już siedmioletniego urwisa, a powrót do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii wcale jej nie pociągał. Zwłaszcza iż jej kariera w końcu nabrała rozpędu – pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.

Krzysztof od razu oznajmił, iż chce córeczkę. „Może będzie miała łagodniejszy charakter”, – uśmiechał się ironicznie. Agnieszka przytaknęła. W środku czuła gniew, strach, irytację. Ale gdy dziewczynka się urodziła – malutka, jasnowłosa, z bławatkowymi oczami i nosekiem jak guziczek – Agnieszka po raz pierwszy się zawahała. Coś ściśnięło jej serce. ale w tej samej chwili, jakby na przekór temu błyskowi uczucia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.

To nie mieściło się w jej planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Fitness, firmowe imprezy, wakacje w Turcji z przyjaciółkami, awans – i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie jej.

Krzysztof wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. Wspólnie podjęli decyzję, o której choćby między sobą nie mówili na głos. Znajomym i rodzinie powiedzieli, iż dziewczynka umarła.

W domu dziecka malutką dziewczynkę z bławatkowymi oczami przyjęła pani Maria. Pracowała tam od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i złamanych dziecięcych losów powinno stępić serce. Ale nie. Każde nowe „odrzucone” dziecko wbijało się jej w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.

Pani Maria zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na pieszczoty. I Maria nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.

— Heniu, nie mogę jej tam zostawić.

— Trzeba ją leczyć. Dasz radę?

— Dam radę. Jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.

Adoptowali ją. Mieli już prawie sześćdziesiąt lat, zdrowie nie to co dawniej, pieniędzy niewiele. Henryk pracował od świtu do nocy na wsi. Maria – z Nadzią po szpitalach, badaniach, sanatoriach, rehabilitacjach. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadzi – a Henryk młodniał o dwadzieścia lat.

Nadia wyrosła na dobrą, wrażliwą, pełną życia dziewczynę. Pomagała w domu, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Haniu, ja poniosę dwa kolby, bo wam będzie lżej!” I szła dumnie na przedzie z ciężkimi jak na jej rączki kolbami, jakby niosła korony.

Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się. Ludzie pomagali, jak tylko mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.

Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje przyjeżdżała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.

Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało z gałęziami, ptaki śpiewały, ziemia pachniaAle los już napisał finał tej historii, zamykając krąg winy i przebaczenia w milczącym spojrzeniu dwóch kobiet, które kiedyś były matką i córką.

Idź do oryginalnego materiału