Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o niewybaczalnym grzechu

twojacena.pl 9 godzin temu

**Opóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć**

Nigdy nie pragnęłam drugiego dziecka. Z Jakubem mieliśmy już siedmioletniego urwisa, Wojtka, i nie zamierzałam wracać do nieprzespanych nocy, pieluch, kolki i dziecięcych histerii. Dodatkowo moja kariera w końcu nabierała tempa – perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po domowemu. Ale ciąża się zdarzyła. Przez przypadek, nie w porę, jak to zwykle bywa.

Jakub od razu oznajmił, iż chce córkę. „Może będzie miała lżejszy charakter”, uśmiechał się. Kiwałam głową. W środku – złość, strach, irytacja. Ale kiedy dziewczynka się urodziła – drobna, jasnowłosa, z błyszczącymi błękitnymi oczami i noskiem jak guziczek – po raz pierwszy się zawahałam. Coś ścisnęło mnie w sercu. ale jakby na przekór temu przebłyskowi uczuć, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.

To nie było w moim planie. Ani trochę. Wszystko, na co pracowałam, mogło runąć. Siłownia, spotkania firmowe, wakacje w Chorwacji z przyjaciółkami, awans – a teraz to? Nie. Nie teraz. Nie ze mną.

Jakub wysłuchał – i się poddał. Wzruszył ramionami. Razem podjęliśmy decyzję, o której choćby między sobą nie mówiliśmy głośno. Powiedzieliśmy rodzinie i znajomym, iż dziewczynka zmarła.

W domu dziecka przyjęła ją pani Maria Nowak. Pracowała tam od dwudziestu pięciu lat. Teoretycznie powinna była już przywyknąć do bólu i złamanych losów dzieci, które choćby nie zaczęły żyć. Ale nie. Każdy nowy podopieczny wbijał się w serce. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.

Pani Maria zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na czułość. I Maria nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.

– Kaziu, nie mogę jej tam zostawić.

– Trzeba ją leczyć. Dasz radę?

– Dam. To nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.

Zaadoptowali ją. Mieli już pod sześćdziesiątkę, zdrowie nie to co kiedyś, pieniędzy niewiele. Kazimierz harował w gospodarstwie od świtu do nocy. Maria – z Nadzieją po szpitalach, badaniach, sanatoriach, rehabilitacjach. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadzi – a Kazimierz odmładzał się o dwadzieścia lat.

Nadia rosła dobra, wrażliwa, pełna życia. Pomagała w gospodarstwie, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Marysiu, ja poniosę dwa kolby, żeby wam było lżej!” I szła dumnie z przodu z ciężkimi dla jej małych rączek kolbami, jakby niosła korony.

Kiedy przyszedł czas operacji, cała wieś się modliła. Ludzie pomagali, jak mogli: pieniędzmi, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.

Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.

Pewnego kwietniowego dnia Nadia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce igrało z gałęziami, ptaki świergotały, ziemia pachniaZaczęła padać lekka wiosenna mżawka, a krople na jej twarzy zmieszały się ze łzami, gdy nagle zrozumiała, iż czasami życie zatacza pełne koło, by nauczyć nas najważniejszej lekcji.

Idź do oryginalnego materiału