Spóźnione macierzyństwo: jak wiosna przypomniała o grzechu, którego nie da się zapomnieć
Marlena nigdy specjalnie nie chciała drugiego dziecka. Z Bartkiem mieli już syna, siedmioletniego wiercipiętę, i wracać do nieprzespanych nocy, pieluch, kolek i dziecięcych histerii zupełnie jej się nie uśmiechało. Tym bardziej iż jej kariera w końcu nabierała rozpędu – pojawiły się perspektywy, podróże, ludzie, z którymi było lekko, wesoło i… nie po rodzinnemu. Ale ciąża zdarzyła się. Przypadkiem, nie w porę, jak to zwykle bywa.
Bartek od razu oznajmił, iż pragnie córkę. „Może będzie miała spokojniejszy charakter”, – uśmiechał się krzywo. Marlena skinęła głową. W środku – złość, strach, irytacja. Gdy jednak dziewczynka przyszła na świat – malutka, jasnowłosa, z błękitnymi oczami i noskiem jak guzik – Marlena po raz pierwszy się zagubiała. Coś ścisnęło ją za serce. ale zaraz, jakby na przekór tej iskierce uczucia, lekarze oznajmili: noworodek ma wrodzoną wadę serca. Poważną. Będzie leczenie. Będzie operacja.
To nie mieściło się w jej planach. Ani trochę. Wszystko, na co pracowała, mogło runąć. Siłownia, firmowe imprezy, wakacje w Chorwacji z przyjaciółkami, awans – i teraz to? Nie. Nie teraz. Nie jej.
Bartek wysłuchał – i poddał się. Wzruszył ramionami. I oboje podjęli decyzję, o której na głos choćby między sobą nie rozmawiali. Poinformowali rodzinę i znajomych, iż dziewczynka zmarła.
W domu dziecka maleństwo z błękitnymi oczami przygarnęła Zofia Kowalska. Pracowała tam od dwudziestu pięciu lat. Wydawałoby się, iż przyzwyczajenie do bólu i złamanych dziecięcych losów powinno stępić serce. Ale nie. Każdy nowy „odrzucony” wbijał się w duszę. Zwłaszcza ta dziewczynka. Taka cicha, taka wzruszająca. Patrzyła na nią, jakby szukała jedynej bliskiej osoby.
Zofia zaczęła spędzać z nią każdą wolną chwilę. Dziewczynka uśmiechała się do niej, wyciągała rączki, gaworzyła w odpowiedzi na pieszczoty. I Zofia nie wytrzymała. Porozmawiała z mężem.
„Tadeusz, nie zostawię jej tam.”
„Trzeba ją leczyć. Dasz radę?”
„Dam. Jest nasza. Nazwiemy ją Nadzieją.”
Adoptowali ją. Mieli już pod sześćdziesiątkę, zdrowie nie to, pieniędzy niewiele. Tadeusz harował na wsi od świtu do nocy. Zofia – z Nadzią po szpitalach, badaniach, w sanatoriach, na rehabilitację. Spali po trzy godziny. Jedli, co Bóg dał. Ale jeden uśmiech Nadziei – i Tadeusz młodniał o dwadzieścia lat.
Nadzia rosła dobrą, wrażliwą, żywą dziewczynką. Pomagała w domu, garnęła się do ludzi. Gdy miała pięć lat, pomagała sąsiadce nieść kukurydzę: „Babciu Marysiu, ja poniosę dwa kolby, bo będzie wam lżej!” I szła dumnie przodem z ciężkimi dla jej rączek kolbami, jakby niosła korony.
Gdy nadszedł czas operacji, cała wieś modliła się. Ludzie pomagali, jak mogli: złotówkami, jedzeniem, dobrym słowem. Operacja się udała. Nadzia przeżyła. Co więcej – pokonała chorobę.
Wyrosła na piękną, mądrą dziewczynę. Uczyła się świetnie, dostała się na uniwersytet, mieszkała w akademiku, na wakacje wracała do domu, gdzie czekali na nią z miłością i pierogami.
Pewnego kwietniowego dnia Nadzia spacerowała po parku. Było ciepło, słońce tańczyło na gałęziach, ptaki świergotały, ziemia pachniaWiatr przyniósł jej szept tamtej kobiety, ale Nadzia już nie odwróciła głowy – bo prawdziwa miłość przyszła do niej dawno temu, w ramionach Zofii i Tadeusza.