Stałam się więźniem cudzych zobowiązań: rodzice proszą o wsparcie, a moja rodzina się rozpada.

polregion.pl 7 godzin temu

Zostałam zakładniczką cudzego małżeństwa: rodzice wymagają mojej pomocy, a moja rodzina rozpada się na moich oczach.

Czasem lepiej rozstać się w porę, niż latami dręczyć się nawzajem i niszczyć życie bliskich. Ale moi rodzice wybrali inną drogę – trzymać się związku „dla przyzwoitości” i „dla dzieci”, choć te dzieci mają już prawie trzydziestkę. Efekt? Nie tylko ściągają się wzajemnie na dno, ale i mnie, swoją dorosłą córkę, wciągnęli w ten wieczny rodzinny dramat.

Od dzieciństwa byłam świadkiem ich kłótni. Najpierw drobnych – o naczynia, telewizor, niedopieczone mięso. Potem przerodziło się to w krzyki, wzajemne oskarżenia, trzaskanie drzwiami. Godzili się, jakby nic się nie stało. Ale posmak pozostawał. I tak w kółko – jak w wyświechtanej telenoweli, w której niby nie jestem główną bohaterką, a jednak zawsze stoję na scenie.

Gdy dorosłam, zaczęli traktować mnie jak tłumacza. „Powiedz ojcu, żeby przestał pić”, „Przekaż mamie, żeby nie wrzeszczała”. Byłam buforem, tarczą, chusteczką do łez. Każde z nich wylewało na mnie swoje żale, a ja czułam się jak wyciśnięta cytryna. Czułam, iż to ode mnie zależy, czy ich małżeństwo jakoś przetrwa.

Marzyłam o ucieczce. I uciekłam – wyjechałam na studia do innego miasta. Nie dla wiedzy, ale dla spokoju i przestrzeni bez wiecznych pretensji. Nie lubiłam wracać do domu. Bo to nie był dom, tylko scena niekończących się żalów. Mama mówiła, iż jestem bez charakteru jak ojciec. Ojciec – iż histeryzuję jak matka. A ja chciałam po prostu żyć.

Z czasem założyłam własną rodzinę. Wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Wydawało się, iż to nowy rozdział. Ale rodzice wciąż tkwili w swoim toksycznym związku. Zamiast się rozwieść, trzymali się nawzajem z przyzwyczajenia. A ja wciąż stałam pomiędzy nimi. Tyle iż teraz – z wózkiem w jednej ręce i telefonem z płaczem mamy w drugiej.

„Przyjedź! Matka znów urządza sceny!” – woła ojciec.
„Twój ojciec znowu pije, leży na kanapie, ratuj!” – szepcze mama.
A jeżeli nie przyjeżdżam – obrazy, wyrzuty: „Zapomniałaś o nas! Jesteś naszą córką! Jak możesz?!”

Tymczasem w domu mąż patrzy na mnie zmęczonym wzrokiem. Zamyka się w sobie. Mówi, iż czuje się obco we własnej rodzinie. Że jestem ciągle gdzieś, tylko nie przy nim. Że z takim życiem nie może być szczęśliwy. I rozumiem, iż go tracę. Tracę to, co zbudowałam z takim trudem. Bo moje ciągłe wyjazdy i nocne rozmowy z rodzicami na korytarzu – to nie jest norma. To ruina.

Próbowałam z nimi rozmawiać:

— Rozstańcie się wreszcie! Wy nie żyjecie, wy się męczycie! To nie jest rodzina!

W odpowiedzi słyszę strach i wymówki:

— Dzielić mieszkanie? Co ty mówisz! Kto to widział na starość?

— Sąsiedzi nas wyśmieją! W naszym wieku się rozwodzić – to wstyd!

Ale narzekać przede mną – to nie wstyd. Traktować moje życie jak darmową terapię – to nie hańba. Mama żąda wsparcia. Ojciec – współczucia. A ja nie mam już gdzie uciec.

Jestem zmęczona byciem mostem, po którym depczą, żeby tylko nie runąć na dno. Mam 32 lata. Jestem dorosłą kobietą, żoną, matką. Mam prawo do własnego szczęścia. Ale oni mi na to nie pozwalają. Używają mnie jako pretekstu, by trwać w tym udawanym związku.

Nie wiem, co robić. jeżeli się odsunę – będę okrutną córką. jeżeli zostanę – stracę męża. A najgorsze, iż mogę stać się kopią mojej matki: nieszczęśliwą, wiecznie urażoną, trzymającą się małżeństwa ze strachu przed samotnością.

Może ktoś zna sposób, jak wyrwać się z tej sieci, nie niszcząc wszystkiego wokół? Potrzebuję rady. Zanim będzie za późno…

*Czasem największą miłością jest umiejętność powiedzenia „dość” – dla własnego dobra i tych, którzy na nas naprawdę liczą.*

Idź do oryginalnego materiału