Syn przychodzi do mnie potajemnie, by nie ranić żony… A ja oddałam mu wszystko.

polregion.pl 4 dni temu

Dzisiaj znowu przyszedł do mnie mój syn, ukradkiem, żeby nie zasmucić żony… A przecież kiedyś oddałam mu wszystko.

Wychowywałam go sama. Tak się potoczyło — mężczyzna, od którego zaszłam w ciążę, nie chciał ani ślubu, ani odpowiedzialności. A gdy urodził się Jasiu, jego ojciec niedługo zniknął — najpierw zostawał na noc, potem szedł na „piwo ze znajomymi”, aż w końcu pewnego dnia już nie wrócił. I tak zostałam sama z niemowlakiem na rękach i z pustką w sercu, którą musiałam zaleczyć nie łzami, ale pracą.

Wtedy pomogli mi rodzice. Bez mamy i taty nie dałabym rady. Tata nosił węgiel, własnoręcznie zbudował nam piec, a mama gotowała zupy, kołysała wózek, siedziała nocami, gdy ja już nie miałam sił. Przebrnęliśmy. Pracowałam w zakładzie krawieckim, brałam dodatkowe zlecenia, szyłam w domu. Wszystko dla syna — żeby miał wszystko, żeby nie czuł się gorszy.

Jaś rósł na dobrego chłopca — życzliwego, posłusznego, uśmiechniętego. Gdy przyszła pora iść do wojska, płakałam po nocach, bałam się, iż stracimy kontakt. Ale przez znajomych załatwiłam, żeby trafił do jednostki niedaleko naszego miasta. Jeździłam do niego co tydzień, a gdy tylko mogli — dowódca wypuszczał go do domu. Do mnie, pod moją opiekę.

Służba się skończyła, poszedł na studia. I wtedy wszystko się zmieniło. Poznał dziewczynę — Kingę. Zobaczyłam ją na jakimś przyjęciu — efektowna, wysoka, patrzyła spode łba, zachowywała się, jakby już wszystko o wszystkich wiedziała. Jaś przy niej promieniał jak dziecko. A ona uśmiechała się tak, jak uśmiecha się do obcych, nie do bliskich.

Od pierwszej chwili wiedziałam: nie chce mnie w jego życiu. Ani mnie, ani mojej mamy, która uwielbiała wnuka. Kinga nie słuchała, gdy starałam się jej wytłumaczyć: nie rywalizuję z nią. Jestem jego matką. A ona — kobietą, którą kocha. To zupełnie inne role. Ale ona jakby ciągle się ścigała. I wygrywała.

Przed ślubem zrobiłam coś wielkiego — oddałam im swoje mieszkanie. Tak, mieszkaliśmy w dwupokojowej kostce w Lublinie. Nie pałac, ale własne, wypracowane, pełne wspomnień. Wyprowadziłam się do mamy, bo Jaś mówił: „Mamo, tak będzie lepiej”. Uwierzyłam. Myślałam, iż to nas zbliży.

Na początku była wdzięczność. A potem — remont. Kinga wyrzuciła wszystkie meble, zmieniła tapety, choćby żyrandole. Ani jednej rzeczy, która przypominałaby, iż tu mieszkała jego matka. Milczałam — no cóż, młodość, nowe życie. Choć bolało.

Rok później urodziła się Zosia. Moja pierwsza wnuczka. Byłam tak szczęśliwa. Pamiętam, jak przywiozłam prezenty, kocyki, buciki, wstążki… Ale Kinga przyjmowała to jak coś oczywistego, z wymuszonym uśmiechem, jakby robiła mi łaskę, wpuszczając przez próg. Na początku pozwalała nam z mamą przychodzić według harmonogramu — raz w tygodniu na chwilę. Aż w końcu stwierdziła:

— Macie koty, sierść będzie wszędzie. Zosia może mieć alergię. Nie możemy was wpuszczać. Wybaczcie.

Tak, mama ma dwa koty. Starsze, łagodne, nigdy nie widziały ulicy. Tak, może sierść się czepia, ale praliśmy, prasowaliśmy, spryskiwaliśmy — i tak „nie”. Wnuczkę widywałyśmy tylko na spacerze, w wózku. I choćby tego Kinga nam nie pozwalała prowadzić, trzymała uchwyt mocno, ze swoim zwykłym spojrzeniem spod powiek.

Jasia prawie nie widujemy. Zagląda po kryjomu — na godzinę, na dwadzieścia minut, między pracą. Spogląda na zegarek, denerwuje się. Kiedyś zapytałam:
— Jasiu, po co tak? Jesteś dorosłym mężczyzną, co się dzieje?

Uśmiechnął się, nienaturalnie, i powiedział:
— Mamo, Kinga karmi piersią, nie może się denerwować. Co jeżeli zabraknie mleka? Po prostu nie chcę awantur. Wszystko w porządku.

Zrozumiałam — wymyśla. Za pół roku Zosia będzie jadła normalnie. I znajdzie się nowy powód, żeby nas unikać. Stał się obcy. Jakbym nie ja go wychowała. Jakbym nie ja czuwała nocami, gdy miał gorączkę. Nie ja nosiłam mu paczki do jednostki, gdy biegał po placu w glanach.

Teraz żyje w strachu. Boi się, iż żona będzie niezadowolona. Że powie coś nie tak. Jakby nie był mężczyzną, tylko dzieckiem, które boi się obudzić śpiącą tygrysicę.

Milczę. Nie wyrzucam. Ale serce mi pęka. Bo wiem: wszystko, co oddałam — miłość, dom, siły, zdrowie — teraz nie ma znaczenia. Bo obok niego jest kobieta, która nie szanuje ani jego przeszłości, ani korzeni.

Nie marzę o wdzięczności. Nie trzeba mi prezentów. Chciałam tylko widzieć, jak jest szczęśliwy. A teraz widzę, jak się boi. I to jest najgorszy ból matki.

Idź do oryginalnego materiału