Syn zamieszkał w nowym świecie…

newsempire24.com 2 dni temu

…Ciemnym, jesiennym wieczorem zrozumiałam, iż w moim brzuchu zamieszkał syn.
Od razu wiedziałam, iż to syn, a nie na przykład tasiemiec.
I zaczęłam go sumiennie pielęgnować.
Karmiłam go witaminami, faszerowałam wapniem i dzielnie przełykałam tran.
Syn nie doceniał moich wysiłków i po pięciu miesiącach rozepchnął mój brzuch do rozmiarów plażowej piłki. Wciąż się wiercił i czkał.

Dumnie nosiłam przed sobą ten brzuch z synem i przyjmowałam gratulacje oraz mandarynki. Jadłam je ze skórką, udając wyrafinowanie.
Wieczorami słuchaliśmy z synem Vivaldiego i tragicznie czkaliśmy w rytm „Czterech Pór Roku”…
Po sześciu miesiącach złapałam się na tym, iż liżę kamień z glonami, wyjęty z akwarium. Nie chciałam tego robić. Wykonywałam tylko rozkazy syna.

Po siedmiu miesiącach zaczęłam jeść surową kaszę gryczaną na kilogramy. Syn się ze mnie naśmiewał.
Po ośmiu miesiącach mieściłam się tylko w babcinej szlafroku i kraciastym kombinezonie, który sprawiał, iż wyglądałam jak żona Karlsona. Syn urosł i nie zostawił mi wyboru.

Po dziewięciu miesiącach przestałam widzieć własne stopy, porę dnia rozpoznawałam po intensywności czkania syna. Jadłam glony, surową kaszę, mandarynki ze skórką, węgiel aktywny, suchą glinkę do maseczek, żułam filtry od papierosów i skórki od bananów.

Nie obcinałam włosów, bo babcia Zosia z parteru oznajmiła, iż swoimi strzyżeniami skracam synowi życie.
Nie podnosiłam rąk do góry, żeby syn nie owinął się pępowiną.
Nie pozwalałam nikomu pić z mojego kubka.
Sumiennie wciskałam w siebie czopki z papaweryną, żeby syn nie urodził się za wcześnie.
A przy okazji wkładałam je nie tam, gdzie trzeba. Co z tego, iż o kilka centymetrów za daleko…

Drapałam brzuch do krwi i naprawdę bałam się, iż zaraz pęknie.
Kupiłam synowi wózek, łóżeczko, dwadzieścia dwie paczki pieluch, wanienkę, podstawkę do wanienki, jodynę, watę, sterylne chusteczki, dziesięć butelek, tuzin smoczków, ze dwadzieścia pieluszek, trzy kołdry, dwa materace, kojec, rowerek, osiem czapeczek, mnóstwo śpioszków, pięć ręczników, dwadzieścia body w różnych rozmiarach, niezliczone ilości rożków, szampon, oliwkę do pupy, rurkę gazową, odciągacz kataru, lewatywę, dwie termofory, szczoteczkę do zębów, karuzelę muzyczną, dwa worki grzechotek i żółty nocnik.

Woziłam nocnik w wózku po mieszkaniu, prałam i prasowałam z obu stron wszystkie dwadzieścia pieluch, piętnaście śpioszków i resztę z listy, a moja mama po cichu dzwoniła do psychiatry.

Syn miał się urodzić między 12 lipca a 3 sierpnia.
Dwunastego lipca spakowałam dwie torby. W pierwszej znalazły się: kapcie, żel pod prysznic, szampon, szczoteczka do zębów, kartka, długopis, chusteczki, grzebień, skarpety, gumka do włosów i monety na budkę telefoniczną.
W drugiej torbie były dwie pieluszki, pielucha na 3 kg, rożek, niebieska czapeczka, niebieski „kocyk” z króliczymi uszami, koronkowa rogówka i smoczek ze słonikiem.

Trzynastego lipca przestawiłam torby do swojego pokoju i postawiłam przy łóżku.
Czternastego lipca kupiłam spacerówkę i przeniosłam do niej żółty nocnik.
Piętnastego lipca mój mąż uciekł do innego pokoju.
Szesnastego lipca połknęłam dawkę tranu i na dwa dni zamknęłam się w łazience.
Dziewiętnastego lipca rano chciało mi się płakać. Wyszłam do salonu, usiadłam w fotelu pod lampą, wyjęłam z kieszeni swojego ogromnego szlafroka „Tetris” i zaczęłam przegrywać, przy tym cichutko pochlipując.

Po godzinie znalazł mnie mój tata. Popatrzył na mnie, coś pomyślał, pociągnął się za brodę i cicho wyszedł.
A godzinę później przyjechała Pogotowie.
Wczepiłam się w męża i zaczęłam ryczeć na cały głос.
Mąż zrobił się siny i spadł ze stołka.
Syn postanowił się urodzić.

Zawieziono mnie do szpitala, zważyli, obmacali, zajrzeli praktycznie do każdej dziury w moim ciele i oznajmili, iż syn urodzi się przed północą.
Na zegarze była siódma wieczorem.
W windzie, która wwoziła mnie na porodówkę, zaczęłam płakać.
Starsza pielęgniarka, która mnie eskortowała, uroczyście obiecała nie spać do północy i osobiście odwieźć mnie i syna na salę.
Uspokoiłam się.

Położono mnie na twardej kozetce i zostawiono samą. Zrobiło się nudno.
Syn w środku milczał i nie dawał znaków, iż chce się urodzić.
Zegar szpitalny wskazywał ósmą wieczór.

Przyszli lekarze. Długo czytali moją kartę. Macali brzuch. Rozmawiali:
— Skurcze?
— Słabe.
— Odeszły wody?
— Jeszcze nie.
— Stymulacja?
— Poczekamy. Sama powinna.
— Szyjka?
— Pięć centymetrów.
— To dlaczego nie rodzi?!

Wszyscy na mnie spojrzeli.
Czknęłam i zrobiło mi się wstyd. Tak, przyjechałam tu rodzić, ale nie mam pojęcia, dlaczego jeszcze nie rodzę! I nie patrzcie na mnie tak!
Czknęłam jeszcze raz i nagle poczułam, jak rozlewa się pode mną ciepła kałuża.
Przestraszyłam się i wrzasnęłam:
— Rodzę!!!

Podeszli, pomacali brzuch, pochwalili i wyszli.
Po chwili przyszła położna, zmieniła prześcieradło i usiadła obok:
— Boisz się?
Pyta, a sama się uśmiecha. Bardzo śmieszne. Z niej woda nie leci…
— Boję się.
Odpowiadam szczerze. I zaraz zaczęło mnie trząść jak w dreszczach.
— Jutro już będziesz biegać. Jak wędlina po korytarzu.
Śmieje się.

Otworzyłam usta, żeby coś odpowiedzieć, i nagle zabrakło mi tchu — fala bólu przeszła wzdłuż kręgosłupa, dotarła do kolan i zaczęła ustępować.
Syn postanowił się urodzić przed północą.

…Po trzech godzinach leżałam na k…A gdy zegar wybił północ, a pierwszy krzyk mojego Andrzejka wypełnił salę, zrozumiałam, iż warto było przetrwać każdy ból, każdy lęk i każdą z tych dziwnych zachcianek, bo miłość do dziecka jest największą siłą na świecie.

Idź do oryginalnego materiału