Nazwałam się Krystyna Kowalska, mam 62 lata i mieszkam w małym miasteczku na Podkarpaciu. Wychowałam dwoje dzieci – syna Marcina i córkę Kingę. To, co zrobił mój syn, złamało mi serce i zniszczyło zaufanie, którym go darzyłam przez całe życie. Ta historia to opowieść o złamanej miłości matczynej, zawiedzionych nadziejach i rodzinnej tragedii, która pozostawiła nas pośród ruin.
Dziesięć lat temu, gdy Marcin ożenił się z Ewą, dostałam w spadku dwupokojowe mieszkanie po ciotce. Młodzi czekali wtedy na pierwsze dziecko, więc, chcąc im pomóc, pozwoliłam im tam zamieszkać. „Żyjcie tam na razie – powiedziałam. – Ale to nie jest wasze na zawsze, tylko tymczasowe, dopóki nie kupicie własnego”. Mieszkanie było stare, bez remontu, bo mieszkała w nim starsza kobieta. Marcin i Ewa, wspierani przez jej rodziców, zainwestowali w remont: wymienili okna, instalację elektryczną, hydraulikę, wyrzucili stare meble i urządzili wszystko od nowa. Cieszyłam się, iż stworzyli przytulne gniazdko, ale zawsze przypominałam, iż mieszkanie nie należy do nich.
Lata mijały. Marcin i Ewa doczekali się dwójki dzieci, zapisali je do przedszkola i szkoły niedaleko domu. Było im wygodnie i zdawali się zapominać o moich słowach. Przez dziesięć lat nie odłożyli na kredyt mieszkaniowy, nie zrobili nic, by kupić własne lokum. Ich życie płynęło spokojnie, a ja milczałam, nie chcąc burzyć ich szczęścia. Wszystko się zmieniło, gdy Kinga, moja młodsza córka, oznajmiła, iż chce się usamodzielnić. Ma 24 lata, skończyła studia, zaczęła pracę i marzy o własnym życiu, o związku. Uznałam, iż nadszedł czas, by przekazać jej mieszkanie.
Gdy powiedziałam Marcinowi, iż muszą się wyprowadzić, zbladł. „Jak to – wyrzucasz nas?” – wykrzyknął. Ewa milczała, ale w jej oczach było widać wściekłość. „Zawsze mówiłam, iż to mieszkanie nie jest wasze na zawsze – odparłam stanowczo. – Przez tyle lat mogliście uciułać na własne. Wynajmijcie coś albo przeprowadźcie się do rodziców Ewy”. Dałam im miesiąc na znalezienie nowego miejsca, ale ten miesiąc zamienił się w koszmar. Kłóciliśmy się codziennie, Marcin krzyczał, iż niszczę im życie, Ewa oskarżała mnie o niesprawiedliwość. Trzymałam się twardo, ale ich nienawiść rozrywała mi serce.
W końcu się wyprowadzili. Razem z Kingą poszłyśmy posprzątać przed jej wprowadzeniem się. To, co zobaczyłyśmy, przerosło najgorsze wyobrażenia. Mieszkanie wyglądało jak po wojnie – ściany bez tapet, podłoga bez paneli, gołe sufity bez lamp, a choćby wanny i toalety brakowało. Drżąc z gniewu i bólu, zadzwoniłam do Marcina: „Jak mogłeś tak postąpić wobec mnie i siostry? To podłość!”. Odparł: „Nie zostawię Kindze mieszkania po remoncie! To my z Ewą wszystko robiliśmy, wydawaliśmy pieniądze, siły i czas. Dlaczego miałbym robić jej taki prezent?”.
Jego słowa dobiły mnie. Kinga, stojąca obok, płakała. Ma dopiero 24 lata, nie ma oszczędności na remont, a ja, emerytka, nie mogę pomóc – moja emerytura ledwo starcza na własne potrzeby. Mieszkanie nadaje się tylko do remontu, a Marcin z Ewą najwyraźniej cieszą się z naszej rozpaczy. Dałam im dach nad głową, wsparcie, a oni odpłacili mi zniszczeniem. To nie zemsta – to zdrada, której nie potrafię wybaczyć. Moja córka została bez domu, a ja – bez wiary we własnego syna. I teraz pytam siebie: gdzie popełniłam błąd, wychowując go?
Czasem największą ranę zadają ci, których kochamy najbardziej. I choć przebaczenie wydaje się niemożliwe, warto pamiętać, iż gniew niczego nie naprawi – tylko zatruwa serce.