„Moja synowa obwiesiła się na szyi mojego syna!” – krzyczy teściowa, oskarżając mnie o pasożytnictwo, gdy jestem na urlopie macierzyńskim z dwójką dzieci.
Nigdy nie miałam złudzeń. Od samego początku, od pierwszej rozmowy, wiedziałam, iż teściowa mnie nie zaakceptuje. To nie kwestia mojego charakteru, postępowania czy stosunku do jej syna. Nie. Po prostu pochodzę ze wsi, a ona z Warszawy. I ten fakt wystarczył, by postawić na mnie gruby krzyżyk. Jestem „gorsza”, „niegodna”, „nie dla niego”. I koniec.
Gdy pobraliśmy się z Tomkiem, już czułam jej chłód. Uśmiechała się na siłę, mówiła oschle. Udawała, iż wszystko gra, ale choćby najprostsze pytania przetykane były pobłażliwością i cichymi przytykami. Jej słowa na weselu: „No, przynajmniej wieś nam wnuki urodzi” – zapamiętałam na zawsze.
Od razu zdecydowaliśmy, iż będziemy mieszkać osobno. Wynajęte mieszkanie, choć skromne, ale – nasze. Powiedziałam mężowi wprost: „Nie wytrzymam z twoją mamą. Uduszę się”. Zrozumiał. choćby gdy teściowa namawiała: „Po co płacić obcym? U mnie jest wolny pokój, wszystko blisko!” – trwał przy swoim: „Mamo, damy radę sami”.
I właśnie wtedy uznała, iż to moja robota. Że to ja namówiłam jej synka, by odwrócił się od rodziny. Od tamtej chwili jej stosunek stał się jeszcze gorszy. Nie mówiła wprost, ale każde słowo, spojrzenie, westchnienie – przesiąknięte były pogardą. Znosiłam to. Bo kochałam męża. Bo nie chciałam wojny.
Potem zaszłam w ciążę. Z Tomkiem od dawna o tym marzyliśmy. Chcieliśmy dziecko, póki jesteśmy młodzi i pełni sił. Ale dla teściowej ta wiadomość była kolejnym powodem do ataków.
„Jak wy sobie poradzicie na wynajmowanym z dzieckiem? Tylko na jedną pensję Tomka?! Toż pójdziecie z torbami!” – kręciła głową.
Znów odmówiliśmy przeprowadzki do niej. Tak, było ciężko. Ale nie narzekaliśmy. Dorabiałam zdalnie, mąż brał dodatkowe zmiany. Nikt nam nic nie dawał. Radziliśmy sobie sami.
Gdy urodził się pierwszy syn, teściowa na chwilę złagodniała. Zaczęła przyjeżdżać, przynosić zabawki, mówić, jaki śliczny. Prawie uwierzyłam, iż się zmieniła. Ale gdy zaszłam w drugą ciążę – wszystko wróciło. Tym razem jej złość była otwarta i pełna jadu.
„Oszaleliście?! Drugie dziecko?! Ty tylko rodzić, a pracować się nie chce, co?! A Tomek niech haruje jak wół? I tak już życia nie widzi! A ty sobie siedzisz w domu, nóżki założone!”
Milczałam. Ale gdy rzuciła: „Idź i zrób aborcję, a potem weź się do roboty jak normalne kobiety!” – Tomek eksplodował. Pierwszy raz w życiu nie zbył jej półsłówkami, tylko wrzasnął. Przez telefon. Ostro. Jasno. Do bólu.
„Mamo, koniec! To nasza rodzina, nasza decyzja! Nikogo nie prosimy, od nikogo nie bierzemy! Nie chcesz – nie dzwon!”
Zamilkła. Zniknęła. Przestała przyjeżdżać. Dzwoni tylko do niego – i to po kryjomu. A za naszymi plecami rozsiewa plotki na rodzinnych spotkaniach: iż wiszę na szyi syna, iż nic nie robię, iż urodziłam dzieci, by nie pracować, leniwa wieśniara…
Boli mnie to. Nie przez jej słowa – do nich przywykłam. Boli, bo to matka mojego męża. Mogłaby być blisko, cieszyć się wnukami, pomagać, wspierać… A ona robi wszystko, byśmy czuli się winni. Za co? Za to, iż żyjemy po swojemu?
Tak, teraz jestem w domu. Ale to nie „nicnierobienie”. To nieprzespane noce, marudzenia, kaszki, zabawki, pieluchy, pranie, łzy, buziaki, strachy. To nie wczasy. Jestem matką. Męczę się bardziej niż w biurze. I nie „wisi mi się” na nikim – z mężem wszystko dzielimy. Dom, dzieci, życie. Dopóki on pracuje – ja wychowuję. Później, gdy dzieci podrosną – wrócę do zawodu. Nie jestem pasożytem.
Dlaczego ona tego nie widzi? Dlaczego zamiast dumy – tylko pogarda?
Dajemy radę. Jesteśmy szczęśliwi. Kochamy się. A ja pragnę tylko jednego – by zostawiono nas w spokoju. Bez wyrzutów. Bez brudu. Bez trucizny. Bo to nasza rodzina. I nikt nie ma prawa niszczyć tego, co budujemy z miłością. choćby teściowa.