Mały Piesek
Aureliusz z mamą żyli sami. Ojciec chłopca oczywiście istniał, ale nigdy się nim nie interesował. Na razie Aurek nie zadawał pytań o tatę. W szkole dzieci przechwalają się, kto ma lepszych rodziców, ale w przedszkolu ważniejsze są zabawki niż to, czy ma się ojca, czy nie.
Barbara postanowiła, iż lepiej będzie, jeżeli syn nie dowie się, iż kiedyś szaleńczo zakochała się w jego przyszłym ojcu, a gdy powiedziała mu o ciąży, wtedy on wyjawił, iż jest żonaty. Miał problemy z żoną, ale nie mógł od niej odejść, bo jej ojciec był jego szefem. W przypadku rozwodu zostałby bez grosza, a taka Barbara raczej nie byłaby mu potrzebna. Radził jej pozbyć się dziecka, póki jeszcze jest czas, bo alimentów i tak by nie dostała. A jeżeli zdecydowałaby się walczyć, to tylko by na tym straciła…
Nie narzucała się więc, zniknęła z jego życia i sama wychowywała Aureliusza. Chłopiec wyszedł na porządnego człowieka i to jej wystarczało.
Barbara pracowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, a pięcioletni Aurek chodził do przedszkola. Nikogo więcej nie potrzebowali.
Po Nowym Roku do szkoły przyszedł nowy wuefista. Wysoki, wysportowany, uśmiechnięty. Wszystkie samotne nauczycielki, a było ich większość, od razu zaczęły się nim interesować i zabiegać o jego uwagę. Tylko Barbara nie patrzyła w jego stronę i nie śmiała się z jego żartów. Może właśnie dlatego zwrócił na nią uwagę.
Pewnego dnia, gdy wychodziła po lekcjach ze szkoły, przed nią zatrzymał się terenowy samochód. Z auta wysiadł wuefista i otworzył przed Barbarą drzwi od strony pasażera.
— Proszę — uśmiechnął się i skinął głową w stronę siedzenia.
— Dziękuję, ale mam blisko — odpowiedziała zmieszana.
— Wesprzyj lokalny transport — zauważył rozsądnie. — Lepiej jechać niż iść, choćby jeżeli niedaleko.
Barbara zawahała się, ale w końcu wsiadła. Wuefista zamknął drzwi, usiadł za kierownicą i zapytał o adres.
— Nie znam dokładnie. Znam tylko numer przedszkola — przyznała się, spuszczając wzrok.
— Jakiego przedszkola? — Spojrzał na nią zdziwiony.
— Takiego, do którego chodzi mój syn — wyjaśniła szybko.
— Masz syna? Duży? — Dlaczego od razu przeszedł na „ty”?
— Aureliusz. Ma pięć lat — odpowiedziała i sięgnęła po klamkę. — Lepiej pójdę. Otworzyła drzwi.
— Zaczekaj. Podwiozę cię. — Włączył silnik.
Barbara zamknęła drzwi. Nic się nie stanie, jeżeli podwiezie ją po Aurka. I tak nic z tego nie będzie. Po co facetowi kobieta z „bagażem”, skoro wokół pełno samotnych i bezdzietnych?
— No dobrze, jeżeli pan się nie spieszy… — westchnęła.
— Nie śpieszę się. Nikt na mnie nie czeka. Nie mam ani żony, ani dzieci — odparł, odcinając ją od dalszych pytań.
— To dlaczego tak? Straszny charakter? Kobiety nie wytrzymują? A może któraś pana tak skrzywdziła, iż boi się poważnych związków? — zapytała.
— Jaka z ciebie zaczepna. Nie spodziewałem się. A wyglądasz na cichą. Było wszystko: miłość, rozczarowania. Ale do ślubu nie doszło, i to nie zawsze z mojej winy. Nie wyszło. A charakter… No cóż, nie ma ludzi z idealnym charakterem, szanowna Barbaro Katarzyno. Ty też nie jesteś taka, jak wyglądasz.
— Żałuje pan, iż mnie podwiózł? Skręć w tę uliczkę, proszę — poprosiła pospiesznie.
Samochód zatrzymał się przed przedszkolem.
— Zaczekam — powiedział wuefista, gdy Barbara wysiadła.
Zawahała się przy aucie.
— Nie ma sensu. Mieszkamy tuż obok. Nie chcę, żeby syn zadawał później pytania. Rozumie pan, Krzysztofie Stanisławie? — Spojrzała na niego surowo, jak na niezbyt bystrego pierwszaka. — Nie czekaj na nas. Zamknęła drzwi i poszła w stronę przedszkola.
Odeszła, a Krzysztof Stanisław Nowak przez kilka minut siedział w samochodzie, rozmyślając. Potem odpalił silnik i odjechał. Gdy dziesięć minut później Barbara wyszła z przedszkola, trzymając Aureliusza za rękę, westchnęła z ulgą i lekkim rozczarowaniem. Wszystko jasne. Kobieta z dzieckiem nie jest mu potrzebna. No cóż. „Nam też on nie jest potrzebny” — pomyślała.
Ale następnego dnia Krzysztof znów czekał na nią przed szkołą.
— Myślałaś, iż uciekłem, gdy dowiedziałem się, iż masz syna. A tu niespodzianka. Wsiadaj. Do przedszkola? — zapytał zwyczajnie.
Barbara uśmiechnęła się i skinęła głową. Gdy przyprowadziła Aurka do samochodu, chłopiec poważnie spojrzał na Krzysztofa — zupełnie jak ona dzień wcześniej — a potem spojrzał na mamę.
— To mój kolega, Krzysztof Stanisław. Pracuje w naszej szkole. No co stoisz? Wsiadaj — powiedziała nienaturalnie wesoło, by ukryć zakłopotanie.
Aurek nie podskoczył z radości, nie rzucił się do samochodu. Z poważną miną wdrapał się na tylne siedzenie i wpatrywał się w okno.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Krzysztof, odwracając się do niego.
— Gdzieś niedaleko. Bez fotelika mogą nas ukarać mandatem — odpowiedziała za syna Barbara.
— To pojedziemy do centrum rozrywki. Na spacer jeszcze za zimno. Aurek, zgoda? — zapytał głośno i wesoło.
Chłopiec nie odpowiedział, wciąż patrzył przez okno, jakby nie było nic ważniejszego. Krzysztof uśmiechnął się i ruszył.
W szkole wszyscy znacząco milkli, gdy do pokoju nauczycielskiego wchodziła Barbara. A gdy pojawiał się wuefista, pośpiesznie wychodzili, uśmiechając się krzywo i wymieniając porozumiewawcze spojrzenia.
Krzysztof nie śpieszył się, okazywał cierpliwość. Kilka razy wychodził po kolacji, ale za trzecim razem został do rana. Barbara spała niespokojnie, budziła się i zerkała na zegarek — bała się, by Aurek nie zastał jej z Krzysztofem w łóżku.
— Daj spokój, chłopak duży, rozgarnięty. Niech się przyzwyczaja — powiedział nad ranem, obejmując ją.
Ale wysunęła się z jego objęć i wstała. W tygodniu trudno było dobudzić Aurka, a dziś, na złość, mógł obudzić się wcześnie. Gdy chłopiec po myciu wszedł do kuchni, Barbara smażyła już racuchy, a Krzysztof siedział przy stole.
“Tego dnia, gdy Smok – bo tak Aurek nazwał swojego nowego przyjaciela – z euforią merdał ogonem, liżąc ich po rękach, Barbara zrozumiała, iż prawdziwe szczęście już od dawna mieszkało w ich małym mieszkaniu przy ulicy Dębowej.”