Taniec dla dwojga: historia, która zaczęła się od kryzysu nadciśnieniowego
Barbara Nowak przyjechała do małego sanatorium w Karpaczu, mając nadzieję, iż wreszcie po wielu latach odpocznie na serio. Bez pracy, telefonów i zmartwień. Ale odpoczynek zaczął się niespodziewanie – w korytarzu niemal wpadła na nią młoda kobieta w białym kitlu, przestraszona i zdezorientowana.
– Proszę, pomóżcie! Mężczyźnie w sąsiednim pokoju jest źle! Wezwijcie lekarza!
– Ja jestem lekarzem – gwałtownie zareagowała Barbara. – Prowadźcie.
W pokoju na leżance leżał blady mężczyzna. Barbara błyskawicznie przejęła kontrolę: zmierzyła ciśnienie, zdiagnozowała nadciśnieniowy atak, podała leki.
– Wszystko w porządku – powiedziała, gdy do pokoju wpadli dyżurny lekarz i pielęgniarka. – Ciśnienie skoczyło, ale nic poważnego. Już podałam, co trzeba.
– Wybaczcie, pracujecie tutaj? – zdziwił się mężczyzna, powoli dochodząc do siebie.
– Nie, odpoczywam. Przynajmniej miałam taką nadzieję – uśmiechnęła się Barbara.
Tak poznała Jana Kowalskiego – sąsiada z piętra, eleganckiego, z siwiejącymi skroniami, bystrym spojrzeniem i smutnym uśmiechem.
**Nieudany romans i wieczór w altance**
Później Barbara zauważyła, jak przy kolacji obok Jana siedzi efektowna blondynka w obcisłej sukience, z miną wyrażającą znudzenie. Przy sąsiednim stoliku jedna z pań szepnęła:
– Ta młódka pewnie liczyła na jego pieniądze, ale zdrowie mu nie dopisuje. A do tego plotkują, iż kręci się z tym naszym woźnym. Stąd ciśnienie dziadkowi skoczyło.
Barbara słuchała półuchem. Ona, jak nikt, znała wartość takich historii. Właśnie dla takiej „młodej” odszedł od niej mąż po dwudziestu latach małżeństwa. Zostawił ją dla „nowego życia” i nigdy się choćby nie obejrzał.
Zdrada nie zrobiła z niej zgorzkniałej, ale nauczyła ostrożności. Praca, dzieci, cicha siła i zimna głowa – to pozwoliło jej przetrwać. Teraz, po latach, dzieci podarzyły jej wyjazd, żeby wreszcie mogła choć trochę pobyć dla siebie.
Barbara pokochała altankę w odległym zakątku parku. Było tam chłodno, cicho, a liście nad głową szeptały swoje historie. Siedziała z książką, gdy zajrzał tam Jan.
– Mogę się przysiąść? To u was rajski zakątek.
– Jasne. Tylko pewnie twoja towarzyszka już cię szuka.
– Niech szuka – machnął ręką. – Niech energię poświęci komuś innemu.
**Taniec, który zmienił wszystko**
Rozmowa się przeciągnęła. Jan okazał się człowiekiem wrażliwym, interesującym, z dobrym poczuciem humoru i głębią w oczach. Gadali aż do obiadu, a wieczorem umówili się na spacer nad jeziorem.
– A jak tam z tańcami, Barbaro? – zapytał nagle.
– Kiedyś bardzo je lubiłam…
– To chodźmy! Przy tych paniach z jadalni my będziemy wyglądać na młodzież.
Śmiała się. Śmiała się i tańczyła. I dziwiła, jak nagle stało się jej lżej na sercu.
Od tej pory spotykali się każdego dnia. Czasem dołączała do nich ta blondynka, Kinga. Ale wyraźnie się z nimi nudziła. Tematy rozmów były dla niej za trudne, a dowcipy – „za mądre”.
**Zazdrość jako sygnał końca**
Pewnego dnia Barbara usłyszała awanturę w sąsiednim pokoju. Kobiecy głos krzyczał w histerii:
– Ty ciągle z tą starą lekarką! Nie mam już tu po co zostawać!
Barbara uśmiechnęła się. „Stara” – zabawne. Zwłaszcza z ust dziewczyny, której brakowało i gracji, i rozumu.
Nazajutrz Kinga wyjechała. Jan w końcu odetchnął z ulgą.
Ale Barbara wciąż nie rozumiała: po co jej to wszystko? Może chce przyjaźni? Może po prostu wdzięczności? A może szuka lekarza na zawołanie?
Ale ani razu przez te dni Jan nie mówił z nią o zdrowiu. Nie pytał o rady.
**Dzień rodzinny – dzień wyznań**
W niedzielę przyjechali do Barbary dzieci. Syn z żoną, córka z wnukami. Urządzili grilla za terenem sanatorium. Jan obserwował z daleka.
Barbara zaprosiła go dołączyć. Przedstawiła jako sąsiada. Jan z łatwością wtopił się w grupę, pomagał przy grillu, śmiał się, słuchał.
Wieczorem, gdy wszyscy odjechali, spotkali się przed wejściem do sanatorium.
– Jesteś jakaś smutna. Wszystko dobrze?
– Po prostu dzieci odjechały. To zawsze trochę boli.
– Masz wspaniałe dzieci, Basiu. Szczerze ci zazdroszczę. U mnie z synem jest… inaczej. Jego matka zginęła, gdy miał dziesięć lat. Wypadek. Ja przeżyłem, ona nie. Wychowywali go dziadkowie. A ja próbowałem zapomnieć: najpierA gdy wsiadali do pociągu, by wrócić do domu, ich dłonie same splotły się jakby na potwierdzenie, iż ta historia dopiero się zaczyna.