Presja rodziców jest ogromna. Mam dość ich przechwałek
Ostatnio, czekając na mojego syna pod salą przedszkolną, byłam świadkiem rozmowy między kilkoma mamami z naszej grupy. Niby zwyczajną i niewinną. O tym, co ich dzieci już potrafią, iż za pasem szkoła podstawowa i skończy się zabawa.
Jedna z dumą mówiła, iż "Zosia czyta płynnie całe książeczki", druga, iż "Olek sam napisał życzenia dla babci", a trzecia, iż "Jasiek umie już mnożyć". I chociaż nie byłam uczestniczką tej rozmowy, to czułam, jak z każdą minutą robi mi się od środka zimno.
Mój syn jest w grupie sześciolatków. Od września idzie do szkoły. Jest bystry, interesujący świata, zadaje sto pytań dziennie, sam sięga po książki, buduje rakiety z kartonu, zadaje pytania o kosmos i wodę w glebie.
Nie martwię się o niego i słuchając tej rozmowy, nie miałam poczucia, iż moje dziecko jest gorsze. Wiem, iż poradzi sobie w szkole, choćby jeżeli nie pójdzie tam z podręcznikiem pod pachą i zeszytem pełnym wypracowań.
Ale to, co usłyszałam od innych matek, sprawiło, iż zaczęłam się martwić – nie o swoje dziecko, tylko o całą atmosferę, w jakiej dzieci mają startować do szkoły.
Mam wrażenie, iż presja nie przychodzi z systemu edukacji, tylko z nas samych. To znaczy: od rodziców. To my, chcąc jak najlepiej, robimy dzieciom najgorzej. To my, zamiast pozwolić im spokojnie rosnąć, uczyć się świata w swoim tempie, mierzymy je miarą "czyta-nie czyta", "liczy-nie liczy", "zna angielski-nie zna".
Przykładamy je do tabelek z normami i z dumą mówimy, iż dziecko jest lepsze od ogółu. A jak jest poniżej normy, to ze wstydu nie mówimy nic.
Dajcie dzieciom czas na dzieciństwo
W pierwszej klasie dzieci przecież i tak będą uczyć się czytania i pisania. Ale my już chcemy, żeby znały litery na starcie. Ba, żeby je pisały w linijce, ładnie i bez błędów. I najlepiej jeszcze z rozumieniem tekstu. Bo "wszystkie dzieci coś już umieją" i nasze nie może być gorsze.
Kiedyś sama złapałam się na tym, iż wieczorem przy kolacji zaczęłam syna wypytywać: a którą literkę dziś poznaliście? A umiesz ją napisać? A czy umiesz przeczytać to słowo? Po chwili zobaczyłam w jego oczach znużenie. Nie zainteresowanie. Nie ekscytację. Tylko zmęczenie.
Zrozumiałam wtedy, iż on nie potrzebuje egzaminatora w domu. Potrzebuje mamy, która wysłucha jego opowieści o tym, jak kolega zbudował zamek z klocków albo jak pani opowiadała o dinozaurach. Mam wrażenie, iż nasze pokolenie rodziców tak bardzo boi się, iż ich dziecko będzie niewystarczające i poniżej średniej, iż zapomina, iż dzieci to nie są maszyny do osiągnięć.
Czy twoje dziecko jest szczęśliwe?
Czasem patrzę, jak dzieci kończą zajęcia i wybiegają z sali. Jedne rzucają się rodzicom na szyję, inne idą z pochmurnymi minami, bo już wiedzą, iż za chwilę zostaną przepytane: co robiłeś, czego się nauczyłeś, co już potrafisz?
A przecież to jest wciąż przedszkole. To jest ostatni moment, żeby dziecko miało w życiu trochę luzu. Trochę zabawy i wolności. Bo szkoła i tak przyniesie obowiązki, klasówki, lektury, poranne wstawanie, oceny.
Nie chcę, żeby moje dziecko szło do szkoły z bagażem moich lęków i ambicji. Żeby już na starcie czuło presję, iż coś musi umieć, choć dopiero stawia tam pierwsze kroki. Chcę, żeby szło z ciekawością.
A to można zbudować tylko wtedy, kiedy dziecko nie czuje, iż ma już być "jakieś". Nie chcę więcej słuchać pod salą, kto co już potrafi. Nie chcę mierzyć dzieci linijką. Nie chcę, żebyśmy tak łatwo zapominali, iż dzieci uczą się najlepiej wtedy, kiedy czują się kochane, bezpieczne i nieoceniane.
Może czasem lepiej, zamiast pytać: "Ile twoje dziecko już umie?", zapytać: "Czy twoje dziecko jest szczęśliwe?". Bo to jest pytanie, które naprawdę ma znaczenie.