«Teściowa chce naszej kawalerki, oferując swój niszczejący “pałac”»

newsempire24.com 1 dzień temu

Czasem zastanawiam się, jak niektórym ludziom starcza bezczelności, by tak natarczywie żądać cudzego, zasłaniając się troską i wieżową kruchością? Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Jadwiga Kowalska, ma sześćdziesiąt siedem lat i od dwóch lat pielęgnuje jedną jedyną marzenie — wykurzyć nas z mężem z naszego dwupokojowego mieszkania w Krakowie i wcisnąć się tam sama, w zamian „hojnie obdarowując” nas swoją walącą się chałupą pod Wieliczką.

Z pozoru — troskliwa matka, starsza kobieta, zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam wciska, szczerze mówiąc, dawno powinien iść pod rozbiórkę. Na zewnątrz — pęknięcia w fundamencie, dziurawy dach, spróchniny w ramkach okiennych, w środku — chłód, pleśń, krzywe podłogi i zapach stęchlizny. Jadwiga Kowalska latami nic tam nie remontowała, chyba iż rabatki kwiatowe podtrzymywała i krzak porzeczki przycinała — oto całe jej gospodarstwo.

Kiedy przychodzi do nas w gości, od progu zaczyna:
— Ale u was przytulnie! Wszystko czysto, schludnie. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja bym do waszego mieszkanka…

Z początku milczałam. Potem zaczęłam delikatnie żartować. Ale teraz trzęsę się na sam jej wzrok, pełen ukrytej litości: „Ach, stara już jestem, sił brak… w domu ciężko żyć…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze znikają? Remont się robi? Jadwiga Kowalska serio myśli, iż mieszkanie to jak hotel z całodobowym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje, iż nie rozumie), iż my z mężem wkładamy w nasz dom siły, pieniądze, czas. Że to wszystko nie „spadło z nieba”, ale wymagało trudu i ciągłych inwestycji.

Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj dom, dołóż trochę — i kup sobie kawalerkę. Będziesz mieszkać w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej rozpadająca się chałupa warta jest jak apartamentowiec — nie mniej niż milion złotych! A prawdziwa cena, według moich obliczeń, ledwo sięga połowy tej kwoty. A i tak tych pieniędzy nie wystarczy na porządne mieszkanko w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Ale jak grochem o ścianę.

— Komu ten dom potrzebny?! — próbowałam tłumaczyć.
— Ma duszę! Tam wasz Tomek się urodził! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, którego ściany się sypią?!

I tak ciągle, ciągle, ciągle… Każda wizyta to samo:
— U was tak pięknie! Może jednak się zastanowicie?

Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też nie pojedziemy. choćby nie licz.
Nadąsała się, wyszła, już tydzień nie dzwoni na pokaz. Urażona. Dlaczego, niby, jej syn i synowa nie chcą ją „uszczęśliwić” i nie oddają jej lokum, w które włożyli serce?

A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak głuchym na cudze granice. My z mężem to młode małżeństwo. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci będziemy chcieli. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pęknięciami w suficie? Czy znów inwestować — ale w coś, co dawno powinno trafić na złom?

Denerwuje mnie nie samo jej proponowanie, ale sposób, w jaki to robi. Jakbyśmy to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my bezdusznymi ludźmi, niechcący wpuścić ją do „raju”. A przecież prosimy tylko o to, by zostawić nam to, co sami stworzyliśmy.

Teraz postanowiliśmy z mężem po prostu unikać tematu. Ona zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej żyć w swojej chałupie — niech sprzeda i szuka mieszkania na swoją kieszeń. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek ani zapłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.

Idź do oryginalnego materiału