Czasem zastanawiam się, skąd u niektórych ludzi tyle tupetu, by tak natarczywie żądać czegoś, co nie jest ich, jednocześnie zasłaniając się troską i wiekiem. Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Elżbieta Nowak, ma sześćdziesiąt siedem lat, od dwóch lat pielęgnuje tylko jedno marzenie – wygonić mnie i mojego męża z naszego dwupokojowego mieszkania w Poznaniu i wtargnąć tam sama, w zamian „obdarowując” nas swoją rozpadającą się chałupą pod Puszczą Notecką.
Z pozoru – troskliwa matka, starsza pani zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam narzuca, szczerze mówiąc, dawno powinien trafić pod rozbiórkę. Na zewnątrz – pęknięcia w fundamentach, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne. W środku – chłód, pleśń, krzywe podłogi i zapach stęchlizny. Elżbieta latami nic tam nie remontowała, najwyżej pielęgnowała rabatki z kwiatami i przycinała krzak porzeczek – oto całe jej gospodarstwo.
Gdy przychodzi do nas w gości, od progu zaczyna:
— Jak tu u was przytulnie! Wszędzie czysto, schludnie. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja bym do waszego mieszkanka…
Z początku milczałam. Potem starałam się żartować. Teraz już mnie trzęsie, gdy tylko rzuci na mnie spojrzenie pełne udawanego współczucia: „Oj, starzeję się, sił brak… w tym domu tak ciężko żyć…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze znikają? Remont robi się sam? Elżbieta naprawdę myśli, iż mieszkanie to jak hotel z całodobowym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje, iż nie rozumie), iż ja i mąż wkładamy w ten dom siły, pieniądze, czas. Że to wszystko nie „spadło z nieba”, ale zostało wypracowane i włożone własnym wysiłkiem.
Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj ten dom, dołóż trochę – i kup sobie kawalerkę. Będziesz żyć w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej waląca się chałupa warta jest jak apartamentowiec – nie mniej niż milion złotych! A realna cena, jak liczę, ledwo sięga pięciuset tysięcy. I choćby tyle nie wystarczy na porządne mieszkanie w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Ale to jak grochem o ścianę.
— Komu potrzebny ten dom?! — próbowałam tłumaczyć.
— On ma duszę! Tu urodził się wasz Tomek! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, któremu sypią się ściany?!
I tak ciągle, ciągle, ciągle… Każda wizyta to to samo:
— U was tak ładnie! Może jednak się zastanowicie?
Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też się nie wprowadzimy. choćby nie licz.
Nadąsała się, wyszła, od tygodnia demonstracyjnie nie dzwoni. Urażona. Dlaczego, jej zdaniem, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddadzą mieszkania, w które włożyli serce?
A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak głuchym na cudze granice. Ja i mąż to młode małżeństwo. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znowu inwestować – ale w coś, co dawno powinno trafić na złom?
Denerwuje mnie nie tyle jej propozycja, co sposób, w jaki ją przedstawia. Jakbyśmy to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my okrutnikami, którzy nie chcą wpuścić jej do „raju”. A przecież prosimy tylko o to, by zostawiono nam to, co stworzyliśmy.
Teraz z mężem postanowiliśmy po prostu unikać tematu. Ona zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej żyć w swoim domu – niech sprzeda i znajdzie mieszkanie w swoich możliwościach. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek ani spłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nie oddamy go nikomu.