Czasem zastanawiam się, jakim trzeba być egoistą, by tak nachu do cudzego, udając troskę i zasłaniając się wiekiem? Moja teściowa to żywy przykład. Nazywa się Zofia Nowak, ma sześćdziesiąt osiem lat, a od dwóch lat ma jeden cel — wyrzucić nas z mężem z naszego dwupokojowego mieszkania w Krakowie i sama się tam wpakować, w zamian „hojnie” ofiarując nam swój rozpadający się domek pod Wieliczką.
Na pozór — troskliwa matka, starsza pani zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam wciska, od dawna nadaje się do rozbiórki. Na zewnątrz — pęknięcia w fundamentach, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne, wewnątrz — zimno, wilgoć, krzywe podłogi i woń stęchlizny. Zofia Nowak latami nic tam nie remontowała, co najwyżej pielęgnowała rabatki i przycinała porzeczki — oto całe jej gospodarstwo.
Gdy przychodzi do nas, od progu zaczyna:
— Ach, jak tu u was przytulnie! Wszystko takie czyste, zadbane. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby przypadkiem:
— Może jednak byście się wyprowadzili? A ja bym do waszego mieszkanka…
Z początku milczałam. Potem starałam się żartować. Ale teraz drżę na sam jej wzrok, pełny udawanego smutku: „Ach, jestem już stara, brak mi sił… w domu ciężko żyć…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze znikają? Remont robi się sam? Zofia myśli, iż mieszkanie to jak hotel z codziennym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje), iż my z mężem wkładamy w nasz dom pracę, oszczędności, czas. Że nic nie „spadło z nieba”, ale zostało wypracowane.
Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj dom, dołóż trochę — kup sobie однокomнатное mieszkanie. Będziesz miała ciepło, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej ruina warta jest jak apartamentowiec — co najmniej milion złotych! A realna cena, według moich obliczeń, ledwo sięga połowy. I choćby te pieniądze nie starczą na porządne mieszkanie w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Głucho.
— Komu potrzebny ten dom?! — tłumaczyłam.
— Ma duszę! Tam urodził się wasz Kuba! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, któremu się ściany walą?!
I tak w kółko. Każda wizyta — to samo:
— U was tak ładnie! Może jednak się zastanowicie?
Ostatnio mąż stracił cierpliwość:
— Mamo, nie damy ci mieszkania. I do twojego domu nie pojedziemy. choćby nie licz.
Wypięła się, wyszła, od tygodnia nie dzwoni. Urażona. Dlaczego, rzecz jasna, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddadzą lokalu, w który włożyli serce?
A ja jestem zmęczona. Nie pojmuję, jak można być tak głuchym na cudze granice. My z mężem jesteśmy młodym małżeństwem. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znów inwestować — w coś, co dawno powinno trafić na złom?
Denerwuje mnie nie samo jej żądanie, ale sposób, w jaki je przedstawia. Jakby to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my — okrutnikami, którzy nie chcą wpuścić jej do „raju”. A przecież chcemy tylko zachować to, co stworzyliśmy.
Teraz postanowiliśmy unikać tematu. Zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej w swoim domu — niech sprzeda i szuka mieszkania na swoją kieszeń. Ale pod naszym dachem mieszkać nie będzie. Bo nasze mieszkanie to nie nagroda za wiek ani zapłata za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.