„Teściowa chce zamieszkać w naszym mieszkaniu, a nam wmusza swój niszczejący „pałac””

newskey24.com 5 dni temu

Czasem zastanawiam się, skąd u niektórych ludzi tupet, by tak nachalnie żądać cudzego, zasłaniając się troską i wiekiem? Moja teściowa jest żywym przykładem takiej osoby. Nazywa się Danuta Kowalska, ma sześćdziesiąt siedem lat i od dwóch lat pielęgnuje tylko jedno marzenie — wyrzucić mnie i męża z naszego dwupokojowego mieszkania w Łodzi i wtłoczyć się tam sama, a w zamian „obdarować” nas swoją rozpadającą się drańską chałupą pod Pabianicami.

Na pozór — troskliwa matka, starsza kobieta zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam wpycha, szczerze mówiąc, dawno powinien trafić pod rozbiórkę. Na zewnątrz — pęknięcia w fundamencie, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne. W środku — chłód, pleśń, krzywe podłogi i zapach stęchlizny. Danuta Kowalska latami nic tam nie remontowała, co najwyżej pielęgnowała rabatki kwiatowe i przycinała krzak porzeczki — oto całe jej gospodarstwo.

Kiedy przychodzi do nas w gości, od progu zaczyna:
— Ach, jak tu u was przytulnie! Wszystko takie czyste, schludne. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby od niechcenia:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja by wam tak nie przeszkadzała w tym mieszkanku…

Z początku milczałam. Potem starałam się żartować. Ale teraz drżę na sam jej wzrok, pełny udawanego współczucia: „Oj, starość nie radość… w tym domu tak ciężko…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze same znikają? Remont robi się sam? Danuta Kowalska serio myśli, iż mieszkanie to jak hotel z codziennym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje, iż nie rozumie), iż ja i mąż wkładamy w ten dom siły, pieniądze i czas. Że nic tu nie spadło z nieba, a jest owocem pracy i ciągłych inwestycji.

Proponowaliśmy jej logiczne rozwiązanie:
— Sprzedaj ten dom, dołóż trochę — i kup sobie kawalerkę. Będziesz mieszkać w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej waląca się chałupa warta jest jak apartament — nie mniej niż sześćset tysięcy złotych! A realna cena, moim zdaniem, ledwo sięga trzystu. I choćby te pieniądze nie starczą na porządne M w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Ale jak grochem o ścianę.

— Komu potrzebny ten dom?! — próbowałam tłumaczyć.
— Ma duszę! Tam wasz Krzysiu się urodził! Wystarczy go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, którego ściany się sypią?!

I tak w kółko, w kółko, w kółko… Każde odwiedziny — to samo:
— U was tak przyjemnie! Może jednak się namyślicie?

Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też się nie przeprowadzimy. choćby nie miej nadziei.
Nadąsała się, wyszła, od tygodnia demonstracyjnie nie dzwoni. Urażona. Dlaczego, mówi, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddają lokum, w które włożyli serce?

A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak głuchym na cudze granice. My z mężem jesteśmy młodą rodziną. Pracujemy, mamy plany, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znów inwestować — ale w coś, co dawno powinno być spisane?

Denerwuje mnie nie tyle jej propozycja, co sposób, w jaki ją podaje. Jakbyśmy to my byli egoistami. Jakby nasze mieszkanie było jej zbawieniem, a my — pozbawieni serca ludzie, którzy nie chcą wpuścić jej do „raju”. A przecież chcemy tylko jednego: by zostawiła nam to, co stworzyliśmy.

Teraz z mężem po prostu unikamy tego tematu. Zna naszą odpowiedź. Jest ostateczna. jeżeli naprawdę ciężko jej żyć w tym domu — niech sprzeda i znajdzie mieszkanie na swoją kieszeń. Ale pod naszym dachem nie zamieszka. Bo nasze mieszkanie nie jest nagrodą za wiek ani zapłatą za macierzyństwo. To nasz dom. I nikomu go nie oddamy.

Idź do oryginalnego materiału