Teściowa narzekała, iż wnuk ją ignoruje. A gdzie ona była, gdy on potrzebował rodziny?
Kazimierz i Bronisława pobrali się niemal jak dzieci – mieli ledwie po dziewiętnaście lat. Obydwoje właśnie zaczęli studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdy między nimi wybuchło pierwsze, szczere i naiwne uczucie. Rok później odbył się skromny ślub – Bronisława była już w ciąży. Wszystko zdawało się jak z dobrej baśni: młodość, miłość, dziecko… Ale życie, jak się okazało, nie było tak bajkowe.
Po porodzie Bronisława nagle odmówiła karmienia synka. Najpierw mówiła, iż jest zmęczona, potem narzekała na depresję. Po tygodniu spakowała rzeczy, zostawiła na stole kartkę i odeszła. Na zawsze.
Kazimierz był w szoku. Nie rozumiał – jeszcze w szpitalu uśmiechała się, obiecywała być najlepszą matką, a teraz… pusty wózek, płacz dziecka i kompletna samotność.
Później, z urywków plotek i opowieści znajomych, dowiedział się, iż wyjechała z matką, Janiną Piotrowską, do Niemiec. Mówili, iż Bronisława potrzebuje „odpoczynku”, życia dla siebie, a dziecko niech „ogarnia” ojciec – skoro tak „cieszył się” z ojcostwa.
Okazało się, iż to teściowa naciskała na córkę: „Jesteś jeszcze młoda, nie marnuj się, będziesz całe życie przy pieluchach – zgaśniesz!” Posłuchała. A Kazimierz został sam z maleństwem, które kochał, ale nie wiedział, jak wychować.
Na szczęście mieszkała tuż obok najłagodniejsza kobieta – sąsiadka z klatki, Maria Stanisławówna. To ona stała się jego oparciem. Gdy Kazimierz pracował w warsztacie na nocne zmiany, Maria pilnowała chłopca. To ona zastąpiła mu matkę. Kołysała, śpiewała kołysanki, uczyła mówić, zabierała na przedszkolne przedstawienia.
Mały Leszek długo pytał taty: „Dlaczego wszyscy mają mamę, a ja nie?” A Kazimierz nie wiedział, co odpowiedzieć, i za każdym razem serce pękało mu z bólu. Dał sobie słowo: żadnej kobiety więcej w domu. Cały czas – tylko dla syna. Tylko jego uśmiechu.
Lata mijały. Leszek dorósł. Zdobył dyplom prawnika, tak jak marzyli kiedyś jego rodzice. Teraz pracował z ojcem w ich rodzinnej kancelarii. Mądry, uczciwy, zdeterminowany. Między nimi, ojcem i synem, była prawdziwa męska przyjaźń i porozumienie.
Aż pewnego dnia – dzwonek do drzwi. Na progu stoi starsza kobieta w drogim płaszczu, z torebką w ręce i wyniosłym uśmieszkiem.
— Cześć, Leszku. No co, poznałeś babcię?
Chłopak patrzy na nią w milczeniu. Twarz obca. Nieznana. Ani wspomnienia, ani ciepła – nic.
— Przepraszam, kto pani jest?
— Jak to kto? Jestem twoją babcią! Matką twojej matki! Nie mówili ci?
— Nie mówili. Bo nie było o czym.
— Tak się rozmawia ze starszymi? Wyrosłeś – teraz powinieneś się babcią zaopiekować! Jest mi ciężko. Emerytura groszowa, ciśnienie skacze. A ty – na nogach, z dyplomem, obowiązkiem jest pomagać. Przecież to krew z krwi.
— A gdzie pani była przez te dwadzieścia pięć lat?
— Młodość… trzeba było żyć dla siebie. Nie było czasu dla was. Myślałam, iż później, kiedyś…
— No to niech pani idzie „później”. Jesteś dla mnie nikim. Proszę wyjść i zapomnieć drogę.
Kobieta prychnęła, mruknęła coś o „niewdzięcznikach” i odeszła. A po kilku dniach ta historia wypłynęła w mediach społecznościowych – Kazimierz opowiedział ją, nie wymieniając nazwisk, ale chcąc usłyszeć opinie innych. Komentarze były podzielone.
Jedni pisali: *„Szuka tylko opiekuna na starość! Gdzie była, gdy dziecko potrzebowało choć słowa?”* Inni łagodniej: *„Może żałuje, przyszła z nadzieją, a jego serce już zamknięte…”* Ale większość zgadzała się w jednym: prawdziwa miłość to nie słowa, ale czyny. jeżeli wybrałaś odejście – nie licz, iż ktoś będzie czekał całe życie.
A Kazimierz powiedział tylko:
— W tym domu wychowano mężczyznę. Nie z krwi, ale z istoty. A jeżeli w jego życiu nie było babci – znaczy, iż tak lepiej. Odeszliście cicho – to nie wracajcie z hałasem.