Dziś zapisuję w dzienniku, bo muszę wyrzucić z siebie to, co od miesięcy siedzi mi w sercu. Zawsze myślałem, iż miałem szczęście — nie tylko do żony, ale i do jej rodziny. Mój teść, Marek, to spokojny, opanowany człowiek. A teściowa, Bronisława, zawsze wydawała się kobietą kulturalną, która szanuje granice i nie wtrąca się w nie swoje sprawy. Nigdy nie rzucała ostrych słów, wszystko mówiła z taktem. Byliśmy blisko, naprawdę. Ani razu nie pokłóciliśmy się o drobiazgi. Myślałem naiwnie, iż to właśnie ta „wymarzona teściowa”, o której opowiada się w bajkach.
Siostra żony, Kasia, mieszkała w Gdańsku, wyszła za mąż dawno przed nami, ale dzieci nie planowała. Mówiła, iż chce najpierw spełnić się zawodowo, zwiedzić świat. Dlatego pierwszymi wnukami Bronisławy i Marka zostali nasi synowie — Kacper i mały Tymek.
Teściowie rozpływali się w zachwytach. Prezenty, wspólne święta, czułe słowa, zdjęcia na każdym wolnym miejscu w domu — wszystko to sprawiało, iż czuliśmy się jak jedna, wielka rodzina. choćby Tymek nazywał babcię „drugą mamą”. Byłem szczęśliwy, iż moi synowie mają tak ciepłą więź z rodziną żony. A Bronisława często powtarzała:
— Daliście nam największe szczęście! Macie wspaniałe dzieci. Mam nadzieję, iż Kasia też kiedyś nas tym obdarzy.
I w końcu nadszedł ten dzień. Pod koniec zeszłego roku Kasia zadzwoniła z wiadomością, iż jest w ciąży. euforia w domu sięgała zenitu — łzy, telefony do krewnych, dyskusje o imionach. choćby Tymek biegał po mieszkaniu, krzycząc: „Będę miał kuzyna! Albo kuzynkę!”.
Ale jak to często bywa, prawdziwe pęknięcia w relacjach ujawniają się w chwilach wielkiej euforii.
Wszystko zaczęło się od zwykłego spaceru w parku. Byłem z Kacprem, karmiliśmy kaczki nad stawem. Spotkaliśmy sąsiadkę — Dorotę, z którą kiedyś często rozmawialiśmy, gdy mieszkaliśmy w starej dzielnicy. Zamieniliśmy kilka słów, aż nagle zapytała:
— No i co, Kasia już urodziła?
— Jeszcze nie, lada dzień — odpowiedziałem, uśmiechając się.
I wtedy rzuciła zdanie, które ścięło mi krew w żyłach:
— No to teraz twoja teściowa doczeka się prawdziwych wnuków. Wszystko się zmieni, wiesz przecież.
— Jak to prawdziwych? — spytałem, nie wierząc własnym uszom.
— No, przecież twoja żona to nie jej córka. To co innego. Wnuki od córki to zawsze coś więcej, bliższe, swojskie. Z czasem sam się przekonasz.
Odszedłem z tego spotkania jak otumaniony. Te słowa, niby niewinne, wypaliły dziurę w moim sercu. Więc moi synowie są „nieprawdziwi”? Bo urodzili się od syna, a nie od córki? A jeżeli tak myślą sąsiedzi, to czy moja teściowa, taka mądra i dobra, też tak uważa?
Długo nie mogłem wybić sobie tych słów z głowy. Przypominałem sobie każdy moment: jak Bronisława tuliła Tymka, jak grała z Kacprem w „państwa-miasta”, jak nazywała ich swoim „skarbem”. Czy to wszystko było… na niby? A może było prawdziwe, ale teraz się skończy?
Kasia urodziła chłopca. Dali mu na imię Bartek. I rzeczywiście, od tamtego dnia wiele się zmieniło. A przynajmniej zacząłem dostrzegać rzeczy, które wcześniej umykały mojej uwadze.
Zdjęcia Kacpra i Tymka zaczęły znikać z półek, zastępowane przez portrety Bartusia. Zapraszano nas rzadziej. A w rozmowach coraz częściej pojawiały się zdania: „Bartuś Kasi to dopiero ma charakter”, „Gdyby Tymek był taki spokojny jak on”, „Może Kacper weźmie przykład z kuzyna?”.
Nie jestem zawistny. Nie mam o to pretensji. Ale boli.
Bo starałem się. Bo wierzyłem w szczerość tych relacji. Bo moi synowie to przecież ci sami wnukowie, ta sama krew, choć przyszli na świat przez syna. A teraz siedzę i myślę: czy w tych okrutnych słowach Doroty jest ziarno prawdy? Czy teściowie naprawdę dzielą wnuki na „prawdziwe” i „te drugie”?
Nie chcę kłótni. Nie chcę wyjaśnień. Ale gorycz zostaje. Gorycz świadomości, iż choćby miłość może mieć swoje warunki. choćby do dzieci. choćby do wnuków.
Chłopaki, powiedzcie: mieliście kiedyś coś takiego? Czy wasze dzieci też były „oceniane” w rodzinie? A może to tylko moja nadwrażliwość?
Nie wiem. Ale jedno już wiem na pewno — żadne dziecko nie zasługuje, by czuć się mniej ważne. choćby jeżeli świat uprze się, by je tak traktować.