Nie podpisywałam się na bycie macochą – to nie było moje życie, nie mój wybór.
Gdy poznałam Krzysztofa, od razu postawił sprawę jasno: troje dzieci z pierwszego małżeństwa, alimenty, hojne prezenty dla nich i plany kupna każdemu mieszkania. Miałam dwadzieścia siedem lat, on trzydzieści siedem. Wiedziałam, na co się decyduję. Co więcej, choćby mi to odpowiadało, iż nie będzie namawiał mnie do macierzyństwa – zawsze uważałam się za osobę, która świadomie nie chce dzieci. Childfree – wybór przemyślany, jasny. Wolność, swoboda podróżowania, praca, czas dla siebie.
Na początku szło choćby dobrze. Krzysztof wynajmował przestronny dom pod Krakowem, zarabiał świetnie. Dzieci – sympatyczne, dobrze wychowane, przyjeżdżały do nas na weekendy, zostawały na noc. Dogadywałam się z nimi, oglądaliśmy filmy, gotowaliśmy coś smacznego, okazywali mi szacunek. Ogólnie, rola „miłej cioci na weekend” całkiem mi pasowała. Nikt nikomu nie przeszkadzał.
Tak minęły dwa lata. A potem… wszystko się posypało. Najstarszy syn skończył czternaście lat, wpadł w konflikt z matką i dosłownie uciekł do nas. Krzysztof, jak zwykle, pracował od rana do nocy, a ja zostałam sama z buntującym się nastolatkiem. Ciągłe trzaskanie drzwiami, muzyka na pełnej głośności, opryskliwe odpowiedzi. W moim domu pojawiło się obce dziecko, które zachowywało się, jakbym była dla niego nikim – i miało rację, bo faktycznie byłam nikim.
Minęły trzy miesiące – i była żona Krzysztofa „tymczasowo” wysłała do nas młodszą dwójkę. Mówiła, iż przeprowadza się do Warszawy, nowa praca, wyskie stanowisko, trochę się urządzi i od razu zabierze dzieci. Tyle iż to „tymczasowo” trwa już rok. Dzieci wciąż są z nami. Ani telefonu, ani wzmianki, iż matka zamierza je odebrać.
Teraz w moim domu mieszkają troje obcych dzieci. Najstarszy mnie ignoruje, robi wszystko na przekór, jakbym była służącą. Średni nie radzi sobie z nauką, każdego wieczoru muszę z nim siedzieć nad lekcjami. Najmłodszy jest najmniej problemowy, ale i jego trzeba wozić na kółka, zajęcia, olimpiady. A wszystko to spada na mnie.
Nie podpisywałam na to umowy. Nie chcę być niańką, guwernantką, kierowcą i kucharką w jednej osobie. Nie mam czasu w pracę. Jestem freelancerką, miałam stałych klientów, zlecenia, dochód. Teraz – cisza. Ludzie po prostu przestali czekać, bo zawsze jestem z dziećmi. Dnie mijają w bieganinie, w domowych obowiązkach. A gdzie ja jestem w tym wszystkim?
Próbowałam porozmawiać z Krzysztofem. Spokojnie, jak dwoje dorosłych. Kiwa głową, ale powtarza to samo: „To moje dzieci, nie mogę ich wyrzucić na ulicę”. I dodaje: „Przecież rozumiesz, one niczemu nie są winne…”. Nie, nie są winne. Ale ja też nie jestem winna. Nie urodziłam tych dzieci. Nie obiecywałam być im matką. Nie jestem gotowa poświęcać swojego życia za czyjeś wybory.
Ostatnimi czasy coraz częściej myślę, iż nie ma wyjścia. Tylko rozwód. Tylko wolność. Zmęczyło mnie bycie zakładniczką cudzej rodziny, cudzych błędów, cudzych dzieci. Nie jestem złą osobą. Po prostu chcę żyć swoim życiem, a nie narzuconym przez kogoś. A jeżeli on tego nie rozumie – to znaczy, iż od początku mówiliśmy innymi językami.