To Twoja wina, iż nie masz pieniędzy: Nikt Cię nie zmuszał do małżeństwa i dzieci

twojacena.pl 1 dzień temu

„To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż i rodzić dzieci” — rzuciła mi to w twarz moja matka, gdy prosiłam o pomoc.

Miałam dwadzieścia lat, gdy wyszłam za mąż za Krzysztofa. Wynajmowaliśmy malutkie kawalerki na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy — on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale starczało. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu i wtedy wydawało mi się, iż wszystko jest możliwe.

Potem urodził się Tomek. Dwa lata później — Staś. Poszłam na macierzyński, Krzysztof zaczął brać dodatkowe zmiany. Ale choćby z jego nadgodzinami pieniędzy brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Za samo mieszkanie oddawaliśmy połowę jego pensji.

Patrzyłam na nasze maluchy i każdego ranka budziłam się z lękiem: a jeżeli Krzysztof zachoruje? A jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy?

Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia też. Obie — w centrum miasta. I obie — z pustym salonem. Nie proszę o pałac — myślałam. Tylko na jakiś czas. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanęliśmy na nogi.

Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią — razem w jednym mieszkaniu, a my przenieślibyśmy się do drugiego. Byłoby tam miejsce — przecież tylko my, Krzysztof i dwóch chłopców. Ale mama choćby słuchać nie chciała.

— Z matką żyć? — prychnęła. — Oszalałaś? Mam się już pogrzebać? Jeszcze się nie zestarzałam. A z babcią to tylko nerwy sobie zepsujesz. Mieszkaj, gdzie chcesz, ale mnie nie mieszaj.

Połknęłam to w milczeniu. Potem zadzwoniłam do taty. Od dawna żył z nową żoną. Mieli przestronne czteropokojowe mieszkanie, i miałam nadzieję, iż zabierze do siebie babcię. W końcu babcia to jego matka. Ale też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i „w mieszkaniu i tak już ciasno”.

W desperacji zadzwoniłam do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na jakiś czas nas przygarnęła. I wtedy cisnęła mi w twarz:

— To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt ci nie kazał wychodzić za mąż. Nikt nie prosił, żebyś rodziła dzieci. Chciałaś dorosłego życia — to je masz. A teraz radź sobie sama.

Jakby rażenie prądem. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a we mnie wszystko się waliło. To mówi do mnie moja matka. Kobieta, która miała być moją podporą. Nie prosiłam o wiele — tylko o kąt, odrobinę zrozumienia.

Następnego dnia z Krzysztofem rozmawialiśmy, co robić. Jedyna osoba, która odpowiedziała na nasze wołanie o pomoc, to jego matka, Danuta. Mieszka za miastem, w domku jednorodzinnym. Ma wolny pokój i z euforią nas przyjmie. Mówi, iż pomoże z dziećmi, będzie niańczyć, gdy my będziemy w pracy.

Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Nie ma tam przychodni, dobrej szkoły, choćby transportu. Boję się, iż się przeprowadzimy — i utkniemy tam na zawsze. Że dzieci wyrosną bez perspektyw, bez przyszłości. Że sama opadnę z sił, odetnę się od życia.

A jednak nie mamy wyboru. Mama się odcięła. Babcia jest zbyt stara, żeby nas przyjąć. Tata nie uważa nas za swoją rodzinę. Stoję na rozdrożu: pójść w nieznane — albo przyjąć obcą, ale szczerą pomoc.

Wiecie, co jest najbardziej gorzkie? Nie to, iż jest nam ciężko. Nie to, iż jesteśmy biedni. Ale to, iż najbliżsi krwią — okazali się najdalszymi w sercu. I boję się nie o siebie. O moich synów. Żeby nigdy nie poznali tego uczucia — bycia niechcianym przez własną babcię.

Idź do oryginalnego materiału