„To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do zamążpójścia i rodzenia dzieci” – rzuciła mi to w twarz moja matka, gdy prosiłam o pomoc.
Kiedy miałam dwadzieścia lat, wyszłam za mąż za Grzegorza. Wynajmowaliśmy maleńkie kawalerki na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy: on na budowie, ja w aptece. Żyło się skromnie, ale starczało. Marzyliśmy o własnym M, a wtedy wydawało mi się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później – Olek. Poszłam na macierzyński, Grześ zaczął brać dodatkowe zmiany. Ale choćby z jego nadgodzinami pieniędzy brakowało. Wszystko szło na pieluchy, mleko modyfikowane, lekarzy, czynsz i oczywiście wynajem. Tylko za mieszkanie oddawaliśmy połowę jego pensji.
Patrzyłam na nasze maluchy i każdego ranka budziłam się z tym samym lękiem: a jeżeli Grześ zachoruje? A jeżeli wyrzucą nas z mieszkania? Co wtedy?
Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia – też. Obie – w centrum miasta. I obie – z pustym salonie. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko na trochę. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.
Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią – niech żyją razem, a my wprowadzimy się do drugiego mieszkania. Byłoby tam miejsce – przecież to tylko ja, Grześ i dwa szkraby. Ale mama choćby słuchać nie chciała.
— Z matką mieszkać? — prychnęła. — Oszalałaś? Mam się już pogrzebać? Jeszcze jestem młoda. A ze staruszką tylko sobie nerwy zepsujesz. Mieszkajcie, gdzie chcecie, ale mnie w to nie mieszajcie.
Przełknęłam to w milczeniu. Ale potem zadzwoniłam do taty. Od dawna żyje z nową żoną. Mają duże, czteropokojowe mieszkanie, i liczyłam, iż zabierze do siebie babcię. W końcu babcia to jego matka. Ale on też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego związku i iż „i tak już w mieszkaniu każde miejsce zajęte”.
W desperacji zadzwoniłam do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na chwilę nas przygarnęła. I wtedy cisnęła mi w twarz:
— To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do ślubu. Nikt nie prosił, żebyś rodziła dzieci. Chciałaś dorosłego życia – to masz. A teraz radź sobie sama.
Poczułam się, jakby przejechał po mnie walec. Siedziałam w kuchni z telefonem w dłoni, a we mnie wszystko się waliło. To mówi mi moja własna matka. Kobieta, która powinna być moją podporą. Nie prosiłam o wiele – tylko o kąt, trochę zrozumienia.
Następnego dnia z Grześkiem dyskutowaliśmy, co robić. Jedyne, kto odpowiedział na nasze wołanie o pomoc, to jego mama, Jadwiga. Mieszka na wsi, w domku z ogródkiem. Ma wolny pokój i z euforią nas przygarnie. Mówi, iż pomoże z dziećmi, będzie niańczyć, gdy my będziemy w pracy.
Ale boję się. To nie miasto. To wieś. Nie ma przychodni, porządnej szkoły, choćby autobusów. Boję się, iż się przeprowadzimy – i utkniemy tam na zawsze. Że dzieci dorosną bez perspektyw, bez przyszłości. Że sama się poddam, odetnę od życia.
A jednak wyboru nie mamy. Mama się nas wyrzekła. Babcia jest za stara, żeby nas przyjąć. Tata nie uważa nas za rodzinę. I stoję na rozdrożu: pójść w pustkę – albo przyjąć obcą, ale szczerą pomoc.
Wiecie, co jest najbardziej gorzkie? Nie to, iż jest nam ciężko. Nie to, iż jesteśmy biedni. Ale to, iż najbliżsi z krwi – okazali się najdalsi w sercu. I nie boję się za siebie. Tylko za moich synków. Żeby nigdy nie poczuli, jak to jest – być niepotrzebnym własnej babci.