„To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie zmuszał do wyjścia za mąż i rodzenia dzieci” – rzuciła mi to prosto w twarz moja matka, gdy prosiłam o pomoc.
Kiedy miałam dwadzieścia lat, wyszłam za Szymona. Wynajęliśmy maleńkie mieszkanko na obrzeżach Łodzi. Oboje pracowaliśmy: on na budowie, ja w aptece. Żyliśmy skromnie, ale jakoś się udawało. Marzyliśmy o własnym mieszkaniu i wtedy wydawało mi się, iż wszystko jest możliwe.
Potem urodził się Kacper. Dwa lata później – Olek. Poszłam na macierzyński, Szymon zaczął brać nadgodziny. Ale choćby z tymi dodatkowymi zmianami pieniędzy wciąż brakowało. Wszystko szło na pampersy, mleko modyfikowane, lekarzy, rachunki i oczywiście czynsz. Sam wynajem pochłaniał połowę jego pensji.
Patrzyłam na nasze maluchy i budziłam się każdego ranka z tym samym lękiem: a jeżeli Szymon zachoruje? A jeżeli nas wyrzucą? Co wtedy?
Mama mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu. Babcia – też. Obie – w centrum miasta. I obie – z pustym salonem. Nie proszę o pałac, myślałam. Tylko na trochę. Dopóki dzieci są małe. Dopóki nie stanę na nogi.
Zaproponowałam mamie, żeby zamieszkała z babcią – w jednym mieszkaniu, a my byśmy wprowadzili się do drugiego. Byłoby tam miejsce – tylko ja, Szymon i dwóch małych urwisów. Ale mama choćby nie chciała słuchać.
— Z moją matką? — prychnęła. — Oszalałaś? To już koniec mojego życia? Jeszcze jestem młoda, a z babcią to tylko nerwy sobie zepsujesz. Mieszkajcie, gdzie chcecie, ale mnie w to nie mieszaj.
Milcząco połknęłam tę gorzką pigułkę. Ale potem zadzwoniłam do taty. Od dawna żył z nową żoną. Mieli duże, czteropokojowe mieszkanie, i liczyłam, iż przygarnie babcię. W końcu babcia to jego mama. Ale on też odmówił. Powiedział, iż ma dzieci z drugiego małżeństwa i „w mieszkaniu i tak już każdy kąt zajęty”.
W desperacji znów zadzwoniłam do mamy. Płakałam. Błagałam, żeby choć na chwilę nas przygarnęła. Wtedy cisnęła mi w twarz:
— To twoja wina, iż nie masz pieniędzy. Nikt cię nie pchał pod ołtarz i nie kazał rodzić dzieci. Chciałaś dorosłego życia – masz je. A teraz radź sobie sama.
Jakby mnie poraziło prądem. Siedziałam z telefonem w ręce, a we mnie wszystko się waliło. To mówiła moja własna matka. Kobieta, która miała być moją podporą. Nie prosiłam o wiele – tylko o kąt, trochę zrozumienia.
Następnego dnia dyskutowaliśmy z Szymonem, co robić. Jedyna osoba, która odpowiedziała na nasze wołanie o pomoc, to jego mama – Danuta. Mieszka na wsi, w drewnianym domu. Miała wolny pokój i z euforią nas przyjmie. Mówi, iż będzie pomagać z dziećmi, zajmie się nimi, gdy będziemy w pracy.
Ale się boję. To nie miasto. To wieś. Tam nie ma przychodni, dobrej szkoły, choćby autobusów. Boję się, iż jak tam pojedziemy, to już zostaniemy na zawsze. Że dzieci dorosną bez perspektyw, bez przyszłości. Że sama stracę resztkę sił i odetnę się od świata.
A jednak nie mamy wyboru. Mama się od nas odwróciła. Babcia jest już za stara, żeby nam pomóc. Tato nie uważa nas za swoją rodzinę. I stoję na rozdrożu: pójść w nieznane – albo przyjąć obcą, ale szczerą pomoc.
Wiecie, co jest najgorsze? Nie to, iż jest nam ciężko. Nie to, iż ledwo wiążemy koniec z końcem. Ale to, iż ci najbliżsi przez krew okazali się najdalsi sercem. I boję się nie o siebie. O moich synów. Żeby nigdy nie poczuli, jak to jest – być niechcianym przez własną babcię.