**Dziennik Aleksandry**
Dziś znowu myślałam o nim. O Dymitrze. Mieszkaliśmy w tym samym bloku na Pięknej, na piątym piętrze. On – czwartoklasista, ja – pięcioletnia dziewczynka z naprzeciwka. Jego traktowali już jak dorosłego, bo umiał gotować rosół i pilnować mnie, gdy mama, chirurg, wyjeżdżała do pacjentów.
Dymiś był moim światem. Karmił mnie, czasem łajał, a ja słuchałam bez słowa, chodząc za nim jak cień. Jego oczy – takie poważne, zielone – widziałam choćby we śnie.
Pewnego czerwcowego dnia złapałam anginę. Głupio chorować latem, prawda? Dymitr został ze mną, choć koledzy dzwonili, by grał z nimi w piłkę.
– Nie mogę. Z Olenką siedzę – odpowiadał stanowczo.
– Weź ją ze sobą, niech kibicuje! – proponował Kacper.
– Gorączkuje. Grajcie bez mnie.
– Ale kto w bramce stanie? – jęknął Marek.
– Zmieniajcie się – odparł Dymiś, patrząc na ich zasmucone miny.
W końcu wpuścił ich do domu. Siedziałam na kanapie, owinięta szalikiem, gdy wpadli jak wicher.
– To Marek i Kacper – przedstawił ich Dymitr. – Zostaną z nami, dobrze?
– Poczytajcie mi – podsunęłam im książkę z obrazkami.
– Lepiej zbudujmy fort! – Marek wskazał na okrągły stół.
Wzięliśmy koce, narzuty, zrobiliśmy namiot. Było ciasno, duszno i… strasznie fajnie. Kacper zaczął opowiadać o wojnie, ale Marek przerwał:
– Nuda! Ja znam lepsze historie. O Czarnym Ludziku!
Zamarłam. Samo słowo „czarny” brzmiało złowieszczo.
– Chodzi w czarnym płaszczu. jeżeli cię złapie, znikniesz na zawsze. Uwielbia niegrzeczne dzieci…
– Dość! – Dymitr przytulił mnie mocno. – Przestraszyłeś Olę!
Wtedy rozległy się kroki. Ktoś uniósł koc. Wrzasnęłam.
– O laboga, a wy tu co? – To była mama.
Opowiedziałam jej o forcie i Czarnym Ludziku, a ona spojrzała na chłopców z wyrzutem.
Gdy Dymitr poszedł do siódmej klasy, ja dopiero zaczęłam szkołę. Już mnie nie pilnował, ale zawsze biegłam do niego, gdy grzmiało. Bałam się burzy. Czasem wymuszałam łzami, by zabrał mnie na łyżwy czy do kina.
Pewnego dnia zobaczyłam, jak całuje się z Aliną z klasy. Serce pękło mi z zazdrości.
Po maturze poszedł do wojska. Gdy wracał na urlop, był taki dorosły w mundurze. Ja też już nie byłam dzieckiem. Patrzył na mnie inaczej… Ale potem znów zniknął.
Raz z okna zobaczyłam, jak wysadza z taksówki… kobietę w ciąży. Płakałam całą noc. Mama mówiła: „Zapomnij. Dla niego zawsze będziesz siostrzyczką”.
Poszłam na medycynę, on służył na granicy. Minęły lata. Zostałam rehabilitantką. Pewnego dnia trafił do naszego ośrodka ranny oficer.
– Jaki przystojny – szeptały pielęgniarki.
To był on. Nie poznał mnie w masce. Aż do dnia, gdy podczas burzy wzdrygnęłam się na grzmot.
– Boisz się? – spytał z uśmiechem.
– W dzieciństwie straszyli mnie Czarnym Ludzikiem…
– Ola? – Otworzył szeroko oczy. – To ty?
Rozmawialiśmy jak dawniej. Spytał, czy jestem wolna. Ja – czy on.
– A ta kobieta w ciąży…?
– Żona kolegi! – zaśmiał się. – Tyle lat myślałaś, że…?
Gdy wychodził, podał mi czerwoną pudełko.
– Spóźniłem się? – spytał niepewnie.
– Tak. O pół życia – przytuliłam się, słuchając bicia jego serca.
Miłość. Szukamy jej, mylimy z przyjaźnią, tracimy… A gdy w końcu rozpoznamy – okazuje się, iż czekała tuż obok. Cały czas.