Joanna starała się powstrzymać łzy, by nie psuć święta. Poprawiła bluzkę na już wyraźnie zaokrąglonym brzuchu i, popychając przed sobą wózek inwalidzki z synem, otworzyła drzwi kawiarni.
Zwykła niedziela, gdy mamy niepełnosprawnych dzieci z Łodzi spotykały się w kawiarni, by odpocząć od niekończących się rehabilitacji i walki o normalne życie. Same zorganizowały sobie tę chwilę wytchnienia, bez sponsorów ani fundacji. Kawiarnia „Fasola” zamknęła się dla gości tylko dla nich. Właścicielka częstowała zmęczone mamy darmową herbatą, ciastkami i włączała karaoke. Wtedy mamy dzieci z niepełnosprawnościami stawały się zwykłymi młodymi kobietami – śmiały się, śpiewały, plotkowały i żartowały.
Joanna przychodziła tu zawsze, choćby gdy nie miała siły. Bo to była jej przystań, gdzie rozumiano ją i akceptowano. Tym razem jednak milczała, nie wiedząc, jak powiedzieć przyjaciółkom, iż jest w ciąży, a mąż „wymeldował się” mówiąc, iż to za dużo. Drugie dziecko nie powinno się urodzić, skoro pierwsze ma porażenie mózgowe. Ale Joanna odmówiła aborcji, a trzy miesiące później mąż mieszkał już z inną kobietą. Ona zaś ledwo miała pieniądze na benzynę, by dziś przyjechać z chorym synem.
– No, mów, co się stało? – przysiadła się do niej Ewa Nowak, zadziwiająco młoda, piękna i silna. Jej córka – Zosia Kowalska – też jeździła na wózku, ale dzięki cierpliwej i kochającej matce zdobywała nagrody na konkursach wokalnych na całym świecie. I żyła pełnią radości.
Joanna chciała wybuchnąć płaczem, ale Ewa gwałtownie ją powstrzymała:
– I tak wszystko wiemy. Zostawił cię? No to jego strata. Lepiej powiedz, jakie masz jeszcze zasoby? Co może ci pomóc stanąć na nogi?
– Nic – szepnęła Joanna.
– Głupstwa! Bóg przecież nie zniknął, prawda? choćby w twojej sytuacji. A Bóg pomaga przez ludzi, pamiętasz to powiedzenie? No to bierz mikrofon, zaśpiewamy w duecie, napijemy się herbaty, a w domu pomyślisz co dalej. I przeczytaj ten artykuł psycholog Kowalskiej o zasobach. Wyszukaj w Internecie. To od niej się nauczyłam. Wyjście zawsze jest, Joanno. Nie zabijaj cudu…
Joanna śpiewała i śmiała się, a wolontariusze z fundacji zajmowali się jej synem. Dostali na wynos ciastka, a ona po raz pierwszy nie wzdrygnęła się na widok pustego mieszkania.
Zasoby, zasoby… Tej nocy, układając syna do snu i słysząc jego „Mamo, kocham cię, razem damy radę”, Joanna zaczęła spisywać, co jeszcze ma.
Pierwszy, a adekwatnie drugi – Bóg, który jest blisko i kocha ją. Potem 11-letni syn, choć na wózku, z bystrym umysłem i wielkim sercem. Na pewno pomoże przy maleństwie. To jej inspiracja!
Ale lista była krótka. Joanna nie spała całą noc.
Rano wstała zmęczona, ale nie mogła opuścić liturgii, zwłaszcza teraz.
– Boże, Boże! – powtarzała w katedrze na ulicy Głosowej w Łodzi. Proboszcz parafii św. Trójcy od lat marzył o ośrodku rehabilitacji dla niepełnosprawnych dzieci. Po mszy podszedł do Joanny i dał jej paczkę z jedzeniem, które parafianie przynoszą „na stypę”.
– To dla ciebie i syna, Joanno – szepnął ksiądz. – Babcia Helena będzie ci nosić zakupy po porodzie. Mieszka blisko, może też pomóc z dziećmi. Powiedz, co jeszcze możemy zrobić?
Joanna stała zaskoczona, wpatrzona w jego życzliwe oczy.
– Nie milcz, Joanno. Ludzie omijają cudze problemy, bo nie wiedzą, jak pomóc. Zastanów się i wpadnij na herbatę.
Wtedy zrozumiała – dobrych ludzi jest więcej. Trzeba tylko pokazać, jak mogą pomóc. Musiała też przełamać dumę, prosząc znajomych o pomoc w opiece nad synem. Ku jej zaskoczeniu, chętnie się zgadzali, przynosili jedzenie i ubrania. Duma ustąpiła miejsca wdzięczności.
Dodała do listy: Bóg, syn, parafia, przyjaciele.
Lecz przyszłość wciąż nie dawała spokoju. Termin porodu się zbliżał, a ona nie miała stałego dochodu.
Następnego dnia przyszła paczka – nowe ubranka dla dziewczynki, wózek i pościel. Na Facebooku czekała wiadomość od Olgi:
„Szanowna Pani Joanno, znajomi opowiedzieli mi o Pani sytuacji. Choć to tylko chwilowe trudności. Pracuję w korporacji w Warszawie i mogę co miesiąc wysyłać 1000 zł na Pani konto. Niech to pomoże w opiece nad dziećmi. Proszę tylko o modlitwę za mnie i moją zmarłą matkę, służebnicę Bożą Felicję. Z wdzięcznością za dar życia – Olga.”
Dłonie Joanny drżały. Zanim skończyła czytać, łzy euforii zalśniły w oczach.
Zadzwonili do drzwi. Przyszedł kolega z liceum, Wojtek, z nieśmiałym mężczyzną.
– Joasia, nikt go nie rozumie – Francuz, do tego z wadą wymowy. Ale jest genialny! Przyjechał w delegację na miesiąc. A ty masz jeszcze trzy miesiące do porodu? Pomóż nam z tłumaczeniem dokumentów. Mówiłem mu, jaka byłaś dobra z języków. No to witaj, Antoine, w domu naszej cudownej Joasi! Będziesz miał okazję poznać polskie realia i pogadać po francusku z piękną rozwódką. choćby jeżeli w ciąży.
Wieczorem, po omówieniu szczegółów z Antoine’em i Wojtkiem, Joanna nalała herbaty i włączyła występ Zosi Kowalskiej, która śpiewała tak, iż serce zamierało.
– Co niemożliwe ludziom, możliwe Bogu. Prawda, Antoine? – powiedziała czystym francuskim, nie wiedząc, iż na lata urlopu zapewniła sobie pracę – tłumaczenia techniczne.
Weszła do pokoju i skreśliła wszystko na liście zasobów, zostawiając tylko jedno słowo: **Bóg**.
Bo jeżeli dał dziecko – to i na dziecko da…