Cena mojego imienia: prawda, którą przede mną ukrywano przez dwadzieścia lat
Zawsze nosiłem nazwisko matki – Kowalska. Z ojcem nie utrzymywaliśmy kontaktu, a choćby go nie pamiętam. Mama mówiła, iż zostawił nas, gdy miałam niecałe dwa lata, i od tamtej pory słuch po nim zaginął. Długo nie pytałam. Uważałam, iż tak musi być. Jest mama, jest babcia, jestem ja – i to wystarczy.
Ale gdy skończyłam dwadzieścia lat, wszystko się zmieniło. Zatrudniłam się w archiwum urzędu dzielnicy. Nudna, papierkowa robota, ale blisko domu i w miarę regularne godziny. Po miesiącu szefowa kazała mi uporządkować stare teczki w najdalszej szafie. I tam, wśród aktów, zaświadczeń i wyciągów, natknęłam się na znajomą okładkę. Mój akt urodzenia.
— Dziwne — pomyślałam. — Skąd to się tu wzięło?
Otworzyłam dokument i zamarłam. W rubryce „ojciec” widniało imię: Konstantyn Igor Wolski. Nie Kowalski. I nie puste. A przecież mama mówiła, iż ojciec nigdy mnie nie uznał. Że uciekł, iż nie zostawił choćby kartki. A tu – oficjalny wpis.
Cały dzień nie mogłam dojść do siebie. Siedziałam, wpatrzona w tę kartkę, jak w okno do innej rzeczywistości. Wieczorem poszłam do mamy. Prasowała właśnie ubrania, oglądając serial.
— Mamo… kto to jest Konstantyn Wolski?
Reka z żelazkiem zawisła w powietrzu. Powoli odłożyła je na podstawkę i usiadła.
— Gdzie usłyszałaś to nazwisko?
— W dokumentach. W archiwum. Znalazłam swój akt urodzenia. Jest tam zapisany jako mój ojciec. Mówiłaś, iż was zostawił… ale skoro mnie uznał…
Mama opuściła głowę.
— Przepraszam, skłamałam. Bałam się. Nie chciałam, żebyś poznała prawdę.
I opowiedziała mi. Wszystko. Bez ukrywania czegokolwiek.
Kostek był jej pierwszą i jedyną miłością. Poznała go w technikum, żyli w zgodzie, marzyli o wspólnej przyszłości. Gdy mama zaszła w ciążę, Konstantyn od razu się oświadczył. Ale jego rodzice byli kategorycznie przeciw. Uważali mamę za niegodną: bez pieniędzy, bez statusu, z prostej robotniczej rodziny. Próbował walczyć o ich związek, ale matka zagroziła wydziedziczeniem i wyrzuciła go z domu.
Wzięli ślub. Mama była w piątym miesiącu. Mieszkali w wynajętym pokoju, liczyli każdy grosz. A potem Kostka wzięli do wojska. Pisał listy, dzwonił, prosił, żeby na niego czekała. Ale po dwóch miesiącach kontakt się urwał. Mama pojechała do jego miasta – a tam powiedziano jej, że… ożenił się. Z inną. I iż ona też jest w ciąży.
Mama zemdlała wtedy na oczach urzędników USC. Wsiadła w pierwszy pociąg i już nigdy nie wróciła do tej dzielnicy. Urodziła mnie, dała mi swoje nazwisko. Ale Konstantyn, jak się okazało, rozwiódł się już po roku. I przyjechał. Przywiózł cukierki, prezenty, pieniądze. Chciał być ojcem. Mama go wyrzuciła. A on, mając już wpływy i pozycję, sam doprowadził do wpisania swojego nazwiska w mój akt urodzenia.
Potem przyjeżdżał jeszcze dwa razy. Ale mama nie wybaczyła. I nigdy mi o nim nie mówiła.
Milczałam długo. W piersi wszystko się gotowało. Ale już następnego dnia pojechałam. W rejestrze była jego adnotacja z aktualnym adresem.
Mieszkał w willowej dzielnicy, dwadzieścia kilometrów od miasta. Długo stałam przed bramą. W końcu zadzwoniłam.
Otworzyła kobieta. Moja macocha. Nie była zaskoczona.
— Ania? Czekał na ciebie wiele lat. Wejdź.
W salonie siedział mężczyzna z siwizną we włosach i błękitnymi, boleśnie znajomymi oczami.
— Witaj, córeczko…
Płakałam. On też. A potem długo opowiadał wszystko, czego nie znałam. Jak mnie szukał, jak czekał, jak pisał listy, które mama odsyłała. Jak chciał przyjść do szkoły, ale się nie odważył. Jak się cieszył, gdy dowiedział się, iż mieszkam w mieście – ale nie miał prawa burzyć mi życia.
Teraz rozmawiamy. I już nie jestem Anna Kowalska – jestem Anna Wolska. Bo w moim sercu w końcu znalazło się miejsce dla prawdy. I dla ojca.