Dzisiaj znów czułam, jak ważna jest rodzina. Rozpłaszczyłam delikatne ciasto kruche w formie do pieczenia. Mój syn, Kacper, wraz z synową, Zosią, mieli przyjść za kilka godzin. Nagle ciszę przerwał ostry, natrętny dzwonek telefonu. Wytarłam ręce w fartuch i odebrałam.
— Halo?
— Dzień dobry — usłyszałam w słuchawce nieznany kobiecy głos. — Czy to pani Halina Nowak?
— Tak, słucham — odpowiedziałam, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Barbara Kowalska. Byłam teściową Zosi. Pańskiej synowej.
Cisza. Przyciągnęłam ku sobie kuchenny stołek i usiadłam. „Była teściowa?” Myśli pobiegły w stronę Zosi, jej oszczędnych, ale gorzkich wzmianek o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — powiedziałam spokojnie. — W czym mogę pomóc, pani Barbaro?
Głos kobiety natychmiast zrzucił maskę uprzejmości. Stał się kłujący, złośliwy, pełen złowrogiej ciekawości.
— No, pomyślałam, iż się dowiem, jak tam nasza Zosia u was? Jak się zachowuje? Pewnie już macie dość? Albo jeszcze nie? Ale uwierzcie mi — pożałujecie! Och, jak pożałujecie, iż wzięliście tę leniwą dziewuchę do rodziny!
— Pani Barbaro, nie rozumiem. Zosia jest wspaniałą dziewczyną. Dlaczego mielibyśmy żałować?
— Wspaniałą?! — pisnęła Barbara. — Przecież to leń! Ja podłogi myję codziennie, jak należy! A ona? Raz na tydzień, i to z przymusu! A firanki! Kiedy ostatnio je pani prała? Hę? U mnie — raz w miesiącu, święta sprawa! A ona? Raz na pół roku, jeżeli w ogóle! Kurz latami zbierała! I gotowanie… Karmiła mojego biednego syna trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, nie do zjedzenia! Dostał choćby wrzodów!
— Pani Barbaro, u nich w domu zawsze czysto. I Zosia gotuje wyśmienicie. Sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona jest bardzo pojętną uczennicą. Nie mamy zastrzeżeń. A wrzody syna to pewnie od nadmiaru alkoholu!
— Ach, nie macie zastrzeżeń?! — wrzasnęła Barbara, nie słuchając. — A jak traktowała męża?! Mój syn wracał zmęczony… no, wypił sobie trochę dla relaksu, jak każdy prawdziwy mężczyzna! A ona? Zamiast podać kieliszek, ułożyć go spać, okazać troskę — wrzeszczała na niego! Robiła sceny! Bez serca, ta jędza!
Zamknęłam oczy. Zosia opowiadała mi, jak jej „trochę pijany” były mąż potrafił wrócić nad ranem, rozwalić mieszkanie, krzyczeć i obrażać. I znałam swojego Kacpra — odpowiedzialnego, nie sięgającego po alkohol. Nie lubił go. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Kacper — powiedziałam wyraźnie, akcentując każde słowo — nigdy nie wraca pijany. Szanuje swoją żonę i swój dom. Zosia nie ma powodu, by na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.
W słuchawce zapadła ciężka cisza. Jakby Barbara zbierała siły do nowego ataku. Gdy znów zaczęła mówić, głos miał w sobie otwartą złośliwość:
— Szczęśliwi? Cha! A w ogóle wie pani, iż ona jest z domu dziecka? Myśmy ją przygarnęli, a ja wiem, co się w tych miejscach wyprawia. Nic dziwnego, iż bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczy pani, miną lata, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumiecie, kogo do domu wzięliście!
— Pani Barbaro — odpowiedziałam głośno i wyraźnie, jakbym stała przed nią twarzą w twarz — myli się pani. We wszystkim. W naszej rodzinie jest spokój, porządek i miłość. Kocham Zosię szczerze. Ona szanuje mnie i nazywa mamą. Oczywiście wiemy, iż Zosia dorastała w domu dziecka, ale to nie jej wina. Próbowałam dać jej choć trochę ciepła i matczynej miłości. Jest dobrą, wrażliwą dziewczyną. A co do wnuków… spóźniła się pani. Zosia i Kacper spodziewają się dziecka. Wkrótce. Więc pani obawy są nieuzasadnione.
Cisza w słuchawce. Potem przerwany, chrypliwy oddech. I nagle — łkanie. Złość ustąpiła miejsca płaczowi, nieporadnemu, łkającemu.
— Dziecko? — zachrypiała Barbara, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? A może nie od pani syna, co? Mój… mój syn…
Łkanie nasiliło się.
— On jest stracony! Pije, zmienia prace jak rękawiczki… Żyje Bóg wie jak… A ja tak pragnę wnuków! Choć jednego!
Słuchałam w milczeniu. Żal ścisnął mi serce. Nie do tej kobiety, ale do Zosi, która przetrwała lata w podobnym piekle.
— Pani Barbaro… — zaczęłam, ale mnie przerwała, głos stał się natrętny, prawie błagalny:
— Proszę… jeżeli z Kacprem im się nie ułoży? Rozwiodą się? Tak się zdarza! Wtedy… niech pani do mnie zadzwoni! Koniecznie! Powiem synowi… może się ogarnie! Teraz, jak pani mówi, jest taka dobra? Gotuje, sprząta. Może wróci do nas? Tylko niech pani da znać! Proszę! Przecież nie ma gdzie iść, a nas już zna…
I oto sedno. Nie skrucha. Nie żal za to, co zrobiła synowej. Tylko rozpacz kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważywała za śmieć, w innych rękach stało się skarbem. I dzika, samolubna nadzieja, by odebrać ten skarb dla swojego nieudacznika syna. Wykorzystać Zosię od nowa. Jak służącą. Jak inkubator dla upragnionych wnuków.
— Taka synowa jak Zosia jest nam bardzo potrzebna. Proszę więcej nie dzwonić. Nigdy.
Nie czekałam na odpowiedź. Rozłączyłam się. Zablokowałam numer. W gardle stała mi kula — od złości, od żalu za przeszłością Zosi, od obrzydzenia do tych słów. Ale najsilniejsze było poczucie… bezpieczeństwa.
Bezpieczeństwa naszego gniazda, Kacpra i tej kruchej, a jednak mocnej Zosi, którą przyjęłam jak córkę, a ona odwzajemniła się miłością i zaufaniem.
Przykryłam ciasto czystą ściereczką. niedługo będzie tu gwarno, pachnąco świeżym ciastem, rozbrzmiewać będą śmiechy i spokojne, szczęśliwe głosy. niedługo dołączy do nich jeszcze jeden, malutki, pełen życia.Przez uchylone drzwi wpadł ciepły powiew wiatru, niosąc zapach bzów z ogrodu, a ja uśmiechnęłam się, wiedząc, iż nasze życie – choć nieidealne – jest właśnie takie, jakie zawsze pragnęłam.