Wiek to tylko liczba: Życie w wirze namiętności

newsempire24.com 6 dni temu

Wiek to nie wyrok: Życie w wirze namiętności

Stanisława szykowała się do swoich sześćdziesiątych urodzin. Ta liczba brzmiała jak wyrok, a wypowiedzenie jej na głos wydawało się nie do zniesienia. Kiedyś sześćdziesiątka uchodziła za próg starości, początek schyłku, a choćby według dzisiejszych, łagodniejszych standardów — przejście do kategorii „osoby starszej”. Na samą myśl o tym serce ściskało się w piersi.

Ostatni raz tak intensywnie przeżywała swój wiek, gdy skończyła trzydzieści lat. Wtedy wydawało się, iż młodość odeszła bezpowrotnie, pozostawiając tylko cień dawnej wolności. Teraz, patrząc na swoje dorosłe już dzieci, Stanisława tylko gorzko się uśmiechała na te wspomnienia.

Zatrzymała się przed lustrem w sypialni, wpatrując się uważnie w swoje odbicie:
— Wcale nie tak źle — szepnęła cicho, obracając się raz w jedną, raz w drugą stronę. — Wyglądam na czterdziestkę, czuję się tak samo. Nic mnie nie boli, wszystko działa, puk-puk w niemalowane.
Mrugnęła do swojego odbicia, jakby rzucając wyzwanie czasowi, i wyruszyła wykonać zadanie męża.

Świętowanie zaplanowali z rozmachem: na wybrzeżu Chorwacji, w gronie przyjaciół i rodziny. Stanisława początkowo się opierała — data, mówiła, to nie powód do zabawy, ale do refleksji. Do tego drogo, daleko, kłopotliwie. Jej głos utonął jednak w chórze rodzinnego entuzjazmu. Mąż, Bogdan, którego wszyscy nazywali Boguś, przysiągł, iż wszystko zorganizuje: od lotu po slajdshow pod utwory Grzegorza Turnaua. Montaż powierzył młodszemu synowi, a zdjęcia — oczywiście Stanisławie.

Rozsiadła się na miękkim dywanie w salonie, z ciężkim westchnieniem otwierając starą komodę. Zdjęć nie było wiele — ślady po dwóch emigracjach i niekończących się przeprowadzkach. Dziecięcych fotografii prawie nie uchowało się: gdy w wieku dwudziestu kilku lat opuszczała rodzinny Kraków, nie było miejsca na sentymenty. Część udało się odzyskać przez rodziców, ale i oni mieli niewiele. Pierwsze małżeństwo, rozwód — stamtąd zabrała tylko garść zdjęć: swoje, dzieci, przyjaciół. Reszta pozostała w przeszłości, która tak naprawdę nigdy nie nadeszła.

Bogdan, w przeciwieństwie do pierwszego męża, amatora fotografii, rzadko brał aparat do ręki. Ale przez lata wspólnego życia zdjęć i tak się nazbierało. Potem życie przyspieszyło: telefony się psuły, dyski twarde wychodziły z mody, foldery z plikami ginęły pod dziwacznymi nazwami. Albumy, które można było przeglądać, dotykać, wspominać, odeszły w niepamięć.

Przeglądając fotografie, Stanisława natknęła się na zdjęcie z matury — w tej samej sukni, którą podarowali jej dziadkowie z Wrocławia. Oto kolejne — z praktyk w szpitalu po trzecim roku medycyny. A tu — komunia starszego syna, jego spięty uśmiech i jej własna duma. Nagle — zdjęcie przyklejone do innego. Ostrożnie je oddzieliła. Serce zamarło. Halina. Obok — Stanisława w szmaragdowej sukni na chrzcinach córki przyjaciółki.

Nie widziały się od blisko trzydziestu lat.

Halina wpadła do ich grupy stażystów jesienią, przenosząc się z kardiologii na internę. Drobna, z krótką fryzurą i ogromnymi oczami, wyglądała na nastolatkę, dopóki nie otworzyła ust. Wtedy wszyscy rozumieli: to nie tylko mądra głowa, ale prawdziwy talent. Emigrantka z Kijowa, przyjechała z matką i mężem — był jej promotorem i starszy o dobrych kilkanaście lat. Egzaminy zdała za pierwszym razem, i to tak, iż proponowano jej każdą specjalizację. Wybrała kardiologię — prestiżowo, blisko męża. Ale po pół roku nocnych dyżurów nie wytrzymała i przeszła na internę.

Ze Stanisławą zżyły się w mgnieniu oka. A gdy matka Haliny zaczęła opiekować się synem Stanisławy, stały się niemal siostrami. Studia dobiegały końca, a przyjaciółki coraz częściej rozmawiały o przyszłości.
— Może jednak endokrynologia? — rozważała Stanisława.
— Po co? — machnęła ręką Halina. — Jeszcze trzy lata nauki, a potem czekanie na pacjentów. A internista? Od razu w wir, wszystkie drogi prowadzą przez ciebie!
Ostatecznie Stanisława została przy internie, a Halina wybrała endokrynologię. I wyjechała do Zagrzebia.

Halina miała idealną rodzinę: matkę, męża, młodszą siostrę — wszyscy ją uwielbiali. Tylko jednego nie mogła osiągnąć — dziecka. Lata starań, łzy, kliniki. Aż nagle — cud. Córeczka urodziła się tuż przed dyplomem. Halina postanowiła zostać w Zagrzebiu, wśród ukraińskiej diaspory.

Rozstanie było bolesne. Przyjaciółki często dzwoniły, matka Haliny wyrywała słuchawkę, domagając się informacji o „jej maluchu” — synu Stanisławy. Ale czas płynął, rozmowy stawały się rzadsze, życie rozdzielało je coraz bardziej. Aż nagle — zaproszenie na chrzciny, ukraińskie święto pierwszego roku dziecka.

Halina z zachwytem opisywała ceremonię: suknia za dziesięć tysięcy złotych, stylista z Paryża, fryzury po osiemset złotych — i to pod koniec lat dziewięćdziesiątych! Stanisława wpadła w panikę, ale jej fryzjerka Kasia uspokoiła ją:
— Masz przepiękne włosy. Szczotka, suszarka, lakier — i będziesz królową.
Na wyprzedaży Stanisława kupiła szmaragdową suknię z odkrytymi plecami, garnitur dla Bogdana, ogromną walizkę i balsam brązujący. Na opalanie nie było czasu, a jej blada krakowska cera na chorwackie słońce zupełnie nie pasowała.

Przylecieli w piątek wieczorem. W sobotę — spacer po Zagrzebiu. Stanisława założyła wygodne adidasy, Bogdan — koszulkę z napisem „Kraków — nie taki zły!” — i ruszyli podbijać miasto.

Plan był ambitny: Jeziora Plitvickie, Katedra, Dolac, nabrzeże. W praktyce — korki, tłumy, targ okazał się za głośny, a katedra akurat w remoncie. Za to zjedli coś modnego, drogiego i niezbyt smacznego. Bogdan narzekał, ale wszystko filmował telefonem.

Potem był spacer wzdłuż jezior, mewy, zapach morza, uliczni muzycy i aromat chorwackiej kawy. A jeszcze — przejazd ulOd tamtej pory minęło tyle lat, a ona wciąż pamiętała tamten dzień, gdy w szmaragdowej sukni i z lekkim zawstydzeniem na twarzy stała obok Haliny, myśląc, iż to koniec czegoś pięknego, nie zdając sobie sprawy, iż to był dopiero początek.

Idź do oryginalnego materiału