„Taka synowa to skarb!”
Irena wygładzała delikatne ciasto kruche w formie do pieczenia. Jej syn Marek wraz z synową Kasią mieli przyjechać za kilka godzin. Ciszę przerwał ostry, natrętny dzwonek telefonu. Irena otarła ręce w fartuch i odezwała się.
— Halo?
— Dzień dobry — rozległ się w słuchawce obcy kobiecy głos. — Czy to Irena Stanisławowa Kowalska?
— Tak, słucham — odparła Irena, instynktownie się spinając.
— Nazywam się Genowefa Janowa. Byłam teściową Kasi. Waszej synowej.
Irena w milczeniu przysunęła kuchenny stołek i usiadła. „Była teściowa?” Myśli pomknęły do Kasi, do jej oszczędnych, ale gorzkich wspomnień o poprzednim małżeństwie.
— Rozumiem — powiedziała Irena spokojnie, choć w środku czuła niepokój. — Czym mogę pomóc, Genowefo Janowo?
Ton kobiety po drugiej stronie nagle zrzucił maskę uprzejmości. Stał się kolący, zgryźliwy, pełen złej ciekawości.
— No, tak sobie pomyślałam, jak tam nasza Kasia u was sobie radzi? Jak się zachowuje? Pewnie już macie ją po dziurki w nosie! A może jeszcze nie? Ale uwierzcie mojemu doświadczeniu — pożałujecie! Ojej, jak pożałujecie, iż wzięliście tę leniwą flądę do rodziny!
— Genowefo Janowo, nie rozumiem. Kasia jest wspaniałą dziewczyną. Dlaczego mielibyśmy żałować?
— Wspaniałą?! — zapiszczała Genowefa. — Przecież to leń wcielony! Ja podłogi myję codziennie, jak należy! A ona? Raz na trzy dni — i to jak musi! A firanki! Kiedy ostatnio pani firanki prała? Hę? U mnie to raz na miesiąc, święta rzecz!
A ona? Raz na rok, jak dobrze pójdzie. Kurz się zbierał latami! I to gotowanie… Karmiła mojego biednego syna jakąś trucizną! Zupa jak woda, kotlety gumowe, jeść się nie dało! Aż dostał wrzodów!
— Genowefo Janowo, u nich w domu zawsze jest idealny porządek. Gotuje Kasia wyśmienicie. Ja sama nauczyłam ją kilku sekretów, a ona jest bardzo zdolną uczennicą. Nie mamy żadnych pretensji. A te wrzody to pewnie od tego, iż wasz syn za często zaglądał do kieliszka!
— Ach, nie macie pretensji?! — wrzasnęła Genowefa, nie słuchając. — A jak się zachowywała wobec męża?! Mój syn wracał zmęczony… no, czasem się napił dla relaksu, jak każdy porządny facet! A ona? Zamiast nalać mu kieliszek i położyć spać, to na niego wrzeszczała! Afery robiła! Prawdziwa jędza bez serca!
Irena zamknęła oczy. Wiedziała od Kasi, iż jej „trochę pijany” były mąż potrafił wrócić o świcie, rozwalić mieszkanie, krzyczeć i obrażać. I znała swojego Marka — odpowiedzialnego, który nie tykał alkoholu. Nie znosił go. Za to przynosił żonie kwiaty bez okazji i dumny był z jej sukcesów w pracy.
— Mój syn, Marek — powiedziała Irena wyraźnie, akcentując każde słowo — nie wraca do domu pijany. Nigdy. Szanuje swoją żonę i swój dom. I Kasia nie ma powodu na niego krzyczeć. Są szczęśliwi.
W słuchawce zapadła ciężka cisza. Zdawało się, iż Genowefa Janowa zbiera siły na nowy atak. Gdy znów się odezwała, jej głos był już otwarcie wściekły, syczący:
— Szczęśliwi? Cha! A wie pani w ogóle, iż ona jest z domu dziecka? Myśmy ją przygarnęli, choć wiadomo, co się w tych domach wyprawia. Nie bez powodu jest bezpłodna! Pusty kwiat! Zobaczy pani, miną lata, a wnuków nie będzie! Wtedy zrozumiecie, jakiego śmiecia wzięliście pod dach! Wtedy pożałujecie!
— Genowefo Janowo — powiedziała Irena tak głośno i stanowczo, jakby stała przed tą kobietą twarzą w twarz — myli się pani. We wszystkim. U nas w rodzinie jest spokój, porządek i miłość. Naprawdę kocham Kasię. Ona mnie szanuje i nazywa mamą. Oczywiście wiemy, iż Kasia wychowała się w domu dziecka, i nie jest to jej wina. Wręcz przeciwnie, starałam się dać jej trochę ciepła i matczynej miłości.
To bardzo dobra dziewczyna. A co do wnuków… Spóźniła się pani z „proroctwami”. Kasia i Marek spodziewają się dziecka. Wkrótce. Więc pani obawy są nie na miejscu.
Cisza. Potem usłyszała przerywany, chrapliwy oddech. I… nagle — szloch. Wściekły ton zamienił się w płacz, nieporadny, łkający.
— Dziecko? — zachrypiała Genowefa, a w jej głosie było coś żałosnego, złamanego. — Naprawdę? Może wcale nie od waszego syna, co?
Och, Boże… A mój… mój syn…
Płacz się nasilił.
— To przecież kompletna ruina! Pije, pracę zmienia jak rękawiczki… Żyje Bóg wie jak… A ja tak bardzo pragnęłam wnuków! Choć jednego!
Irena milczała, słuchając tej spowiedzi. Żal ścisnął jej serce. Ale nie do tej kobiety, tylko do tamtej Kasi, która przetrwała lata w takim piekle.
— Genowefo Janowo… — zaczęła Irena, ale tamta przerwała jej, głos nagle stał się natrętny, prawie błagalny:
— Słuchajcie… A nuż im z waszym Markiem nie wyjdzie? Rozwiodą się? Takie rzeczy się zdarzają! Wtedy… dzwońcie do mnie od razu! Koniecznie! Powiem synowi… może weźmie się w garść!
Przecież teraz, jak mówicie, stała się porządna? Gotuje, sprząta. Może wróci do nas? Tylko dajcie znać, jeżeli coś! Proszę! Przecież i tak nie ma gdzie iść, a nas już zna…
I oto sedno. Nie żal. Nie zrozumienie własnej winy wobec synowej. Tylko rozpacz kobiety, która zobaczyła, iż to, co uważała za śmieć, w innych rękach stało się skarbem. I dzika, egoistyczna nadzieja, by odebrać go z powrotem dla swojego niedorajdy syna. Wykorzystać Kasię znów. Jak służącą. Jak inkubator do upragnionych wnuków.
— Taka synowa jak Kasia jest naszym skarbem. Proszę więcej nie dzwonić. Nigdy.
Nie czekała na odpowiedź. Rozłączyła się. Zablokowała numer. W gardle stała jej kula — od złości, od współczucia dla przeszłości Kasi, od ohydy tych zarzutów. Ale najsilniejsze było pocIrena poprawiła fartuch, uśmiechnęła się do własnych myśli i ruszyła w stronę drzwi, gdzie czekało na nią prawdziwe szczęście — jej rodzina, nowe życie i nadchodzący mały człowiek, który sprawi, iż ich dom stanie się jeszcze pełniejszy.