Zawsze słyszałam, iż jestem szczęściarą. Że mam wszystko - dobrego męża, dwójkę dzieci, wnuki, własny dom. Znajomi zazdrościli mi "spokoju", rodzina chwaliła mnie za "ogarnięcie" i wieczne poczucie humoru. choćby moja siostra kiedyś powiedziała: "Podziwiam cię, bo ty zawsze potrafisz być silna".
I przez długi czas sama w to wierzyłam. Wierzyłam, iż to moja rola - być ostoją dla wszystkich. Że muszę być spokojna, opanowana, uśmiechnięta, bo inaczej coś się rozsypie.
Ale prawda jest taka, iż od lat nosiłam w sercu ciężar, którego nikt nie widział. Kiedy dzieci były małe, byłam zawsze pierwsza do pomocy. Mój mąż, Adam, dużo pracował - często mówił, iż "przynosi chleb do domu" i to wystarczy. A ja miałam być od reszty - od obiadów, od lekcji, od pocieszania w nocy, kiedy dzieci miały koszmary.
Nie narzekałam. Bo przecież tak robiły nasze matki, tak robiły babcie. To normalne - mówiłam sobie. A kiedy już dzieci dorosły, zaczęło się pomaganie wnukom. Zawożenie do przedszkola, gotowanie obiadu "na szybko", opieka, kiedy ktoś był chory.
Znajomi widzieli mnie zawsze z uśmiechem. "Masz taki spokój w oczach" - mówili. Nikt nie widział, iż kiedy zamykałam drzwi swojego pokoju, często siadałam na brzegu łóżka i czułam, iż nie mam już siły.
Adam nigdy nie zapytał: "A jak ty się czujesz?". Był dobrym człowiekiem, nie krzyczał, nie robił awantur. Ale zawsze skupiał się na sobie. Na swoich sprawach. Nigdy nie zauważał moich małych smutków. A ja? Nauczyłam się, iż tak już jest. Że nie można chcieć więcej.
Kilka miesięcy temu poszłam do lekarza, bo coraz częściej bolały mnie plecy i miałam trudności z oddychaniem. Lekarz zapytał, czy mam stres. Chciałam się roześmiać. Bo jak tu wytłumaczyć komuś, iż stres to nie jakieś jedno wydarzenie, ale całe życie, w którym trzeba być silnym choćby wtedy, gdy ma się ochotę krzyczeć?
Ostatnio wydarzyło się coś, co sprawiło, iż poczułam, iż dalej już nie mogę. Moja córka wpadła w weekend "na chwilę" - z wnukami, z zakupami, z milionem pytań. Nie zapytała, czy mam ochotę, czy mam siłę. Po prostu zostawiła dzieci, bo musiała "coś załatwić".
Kiedy po kilku godzinach wróciła, zobaczyła, iż jestem zmęczona. - Mamo, co z tobą? Ty zawsze dajesz radę! - powiedziała.
I wtedy pękło. Bo ja nie zawsze daję radę. Bo ja też jestem człowiekiem. Po tym dniu usiadłam wieczorem z kartką i długopisem. Zaczęłam pisać, co naprawdę czuję. Że jestem zmęczona. Że chciałabym choć raz, żeby ktoś zapytał, czego ja chcę. Że nie chcę już być tą, która zawsze musi być silna, bo boję się, iż któregoś dnia po prostu przestanę istnieć.
Napisałam list. Nie wiem, czy kiedykolwiek go komuś pokażę. Ale w tych słowach po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie być słaba.
Kilka dni temu zrobiłam coś, co wydawało mi się niemożliwe. Odmówiłam. Córka poprosiła, żebym wzięła wnuki na noc, bo z mężem chcą "wyjść gdzieś sami". A ja powiedziałam: - Nie dzisiaj. Dzisiaj chcę być sama.
Usłyszałam ciszę po drugiej stronie słuchawki. Ale nie cofnęłam się. Bo to był mój pierwszy krok do tego, by być dla siebie ważna.
Dziś wiem, iż kochać rodzinę nie znaczy zapominać o sobie. Że można być dobrą matką, babcią, żoną - ale też kobietą, która ma prawo do swoich pragnień i swojego zmęczenia. Nie przestanę być tą, która dba o innych. Ale od dzisiaj chcę też dbać o siebie. I może wreszcie, po tylu latach, nauczę się, iż moje "chcę" i moje "nie chcę" też się liczy.
Bo wszyscy myśleli, iż jestem szczęśliwa. I ja sama w to wierzyłam. Ale dziś wiem, iż prawdziwe szczęście zaczyna się wtedy, gdy przestajesz się bać być sobą - choćby jeżeli to oznacza bycie słabą w oczach innych.