Cześć. Nazywam się Zuzanna, mam trzydzieści lat i mieszkam w Poznaniu. Chcę wam opowiedzieć historię, która wciąż boli, ale ani trochę nie żaluję tego, co zrobiłam.
Pół roku temu urodziłam bliźniaki – piękne, wymarzone, wyczekane dzieci. Cię córkę nazwaliśmy Jarosławą, a syna Witoldem. To był dla nas z mężem prawdziwy cud. Długo, staraliśmy się o dziecko, leczylismy się, mieliśmy nadzieję, a gdy na USG usłyszałam: „Będzie dwoje”, płakałam ze szczęścia.
Niestety, nie wszyscy podzielali naszą radość. Od początku jak drzazga wpiła się w nasze szczęście teściowa – Bronisława Kazimierzówna. Wydawałoby się – kobieta z doświadczeniem, matka mojego męża, babcia naszych dzieci… Ale to, co robiła, można nazwać tylko absurdem.
– W naszej rodzinie nigdy nie było bliźniaków – mówiła podejrzliwie. – A popatrz na dziewczynkę, w ogóle nie przypomina naszego Krzysztofa. U nas zawsze rodziły się tylko chłopcy.
Za pierwszym razem przemilczałam. Za drugim – zacisnęłam zęby. Za trzecim odpowiedziałam, iż może los postanowił urozmaicić ich męski ród. Ale potem zaczęło się najgorsze.
Pewnego dnia szykowaliśmy się na spacer. Ubierałam Jarkę, a teściowa Witolda. Skrzywiła się i tak spokojnie, jakby mówiła o pogodzie, rzuciła:
– No patrzę… Witold ma tam zupełnie inaczej niż Krzysztof miał. Dziwnie jakoś…
Zamarłam. Przez kilka sekund nie mogłam uwierzyć, iż to słyszę od dorosłej kobiety. W głowie mi się zmąciło. Zamiast złości – wybuchłam nerwowym śmiechem. Chwyciłam pieluchę i z niedowierzaniem wysłuchałam:
– No tak, Krzysztof pewnie w dzieciństwie miał tam jak dziewczynka.
Po tych słowach po raz pierwszy w życiu spokojnie i pewnie kazałam jej spakować rzeczy. I powiedziałam:
– Dopóki nie przyniesiesz testu DNA, który potwierdzi, iż to dzieci twojego syna – możesz nie wracać.
Nie obchodziło mnie, gdzie go zrobi, za jakie pieniądze i kto w ogóle da jej dostęp do dzieci. Miałam dość. To była ostatnia kropla.
Mąż, nawiasem mówiąc, stanął po mojej stronie. Sam był już na krawędzi – zmęczony ciągłymi docinkami matki, jej jadem, wiecznymi podejrzeniami. Wiedział, iż dzieci są jego. Czekał na nie z taką samą niecierpliwością jak ja. I też poczuł się obrażony.
Nie mam żadnych wyrzutów sumienia. Nie wyrzuciłam staruszki dla zabawy. Broniłam swojej rodziny, swojego macierzyństwa, swoich dzieci. Kobieta, która pozwala sobie insynuować zdradę, zaglądać w pieluchy niemowląt i głośno rozważać, „do kogo są podobne”, nie ma miejsca w moim domu.
Może szkoda mi jej, bo to babcia. Ale ktoś, kto od pierwszych dni podważa ojcostwo i rozbija rodwinę od środka, nie zasługuje na tytuł babci.
Wolę, żeby dzieci rosły bez takiej „babci”, niż z kimś, kto codziennie przy śniadaniu serwuje podejrzenia zamiast mleka.
Więc tak – wyrzuciłam teściową. I nie mam z tego powodu ani krzty wstydu.