**Dzisiejszy wpis w dzienniku:**
Nazywam się Zuzanna Kowalska, mam trzydzieści lat i mieszkam w Poznaniu. Dziś chcę opowiedzieć historię, która wciąż dźwięczy we mnie bólem, ale jednocześnie nie żałuję ani jednej podjętej decyzji.
Pół roku temu urodziłam bliźnięta — upragnione, wyczekiwane, najpiękniejsze dzieci na świecie. Córkę nazwaliśmy Kingą, a syna Wojtkiem. Te maluchy były dla mnie i mojego męża prawdziwym cudem. Długo walczyliśmy o rodzicielstwo, leczyliśmy się, modliliśmy, a gdy na USG lekarz powiedział: „Będzie dwoje” — płakałam ze szczęścia.
Niestety, nie wszyscy podzielali naszą radość. Od początku jak zadra wbiła się w to szczęście moja teściowa — Halina Szymańska. Wydawałoby się — kobieta z doświadczeniem, matka mojego męża, babcia naszych dzieci… Ale to, co robiła, można nazwać tylko absurdem.
— W naszej rodzinie nigdy nie było bliźniaków — mówiła z podejrzliwością. — A spójrz na dziewczynkę, wcale nie przypomina naszego Adasia. U nas zawsze rodziły się tylko chłopcy.
Pierwszy raz przemilczałam. Drugi — zacięłam zęby. Za trzecim odparłam, iż chyba los postanowił urozmaicić ich męską linię. Ale potem zaczęło się najgorsze.
Pewnego dnia szykowaliśmy się na spacer. Ja ubierałam Kingę, teściowa — Wojtka. Skrzywiła się i spokojnie, jakby mówiła o pogodzie, rzuciła:
— Przyglądam się… U Wojtka tam wcale nie tak, jak u Adasia było. Zupełnie inne. Trochę to podejrzane…
Zamarłam. Przez chwilę nie wierzyłam własnym uszom. W głowie mi się mąciło. Zamiast złości — dziki, nerwowy śmiech. Chwyciłam pieluchę i syknęłam:
— No tak, u Adasia pewnie w dzieciństwie wyglądało to jak u dziewczynki.
Po tych słowach po raz pierwszy w życiu spokojnie i stanowczo kazałam jej się spakować. I dodałam:
— Dopóki nie przyniesiesz testu DNA, który potwierdzi, iż to dzieci twojego syna — nie masz tu po co wracać.
Nie obchodziło mnie, gdzie go zrobi, za jakie pieniądze i kto w ogóle da jej próbki. To był ostateczny kres. Ostatnia kropla.
Mąż, na szczęście, stanął po mojej stronie. Sam był już na krawędzi — zmęczony ciągłymi docinkami matki, jej jadem, plotkami i podejrzeniami. Wiedział, iż dzieci są jego. Czekał na nie z taką samą nadzieją jak ja. I też czuł się obrażony.
Nie gryzie mnie sumienie. Nie wyrzuciłam staruszki dla kaprysu. Broniłam swojej rodziny, macierzyństwa, dzieci. Kobieta, która śmie sugerować zdradę, zaglądać w pieluchy niemowląt i głośno analizować, „kogo przypominają”, nie ma miejsca w moim domu.
Może ktoś powie, iż to okrutne. Że nie wolno tak traktować starszych. Że to przecież babcia. Ale powiedzcie szczerze: czy babcia powinna mieć prawo do obecności, jeżeli od pierwszych dni podważa ojcostwo i zatruwa rodzinę od środka?
Wybieram spokój, ciszę i miłość w domu. Niech dzieci lepiej rosną bez takiej „babci”, niż z kimś, kto codziennie przy śniadaniu serwuje wątpliwości zamiast mleka.
Więc tak — wyrzuciłam teściową za drzwi. I nie mam z tego powodu żadnych wyrzutów.
**Lekcja na dziś:** Rodzina to nie krew, ale ci, którzy naprawdę chcą być obok — bez trucizny w sercu.